– Otwierać w imię ludu.
Zrozumieli, co to znaczy.
Rozkaz w imię ludu był prologiem do dramatu o dwóch rozstrzygających aktach: aresztowanie i gilotyna. Janka i Armand spojrzeli sobie prosto w oczy. Ujrzeli rozpostarte nad sobą skrzydła śmierci i w tej okropnej chwili uświadomili sobie, że tylko śmierć może ich rozdzielić. Miłość przyszła ze swym nieodłącznym towarzyszem_cierpieniem.
– Ciociu Mario!
Głos panny Lange stracił w jednej chwili dziecinny dźwięk, stał się poważnym, silnym i twardym. Choć mówiła do krewnej, promienne jej oczy spoczywały na pochylonej głowie Armanda St. Justa.
– Ciociu Mario! – powtórzyła rozkazująco, widząc, że krewna w dalszym ciągu drży ze strachu i trzyma fartuch przed oczami.
– Otwierać w imię ludu! – odezwał się po raz wtóry głośny, szorstki głos u drzwi wejściowych.
– Ciociu Mario, jeżeli chodzi ci o swoje i moje życie, to zapanuj nad sobą – rzekła Janka stanowczo.
– Co my poczniemy? Co się z nami stanie? – szlochała pani Belhomme. Lecz w końcu otarła łzy i ze zdumieniem spojrzała na słodką, małą Jankę, która stała się tak rozkazującą, tak zupełnie inną.
– Nie potrzebujesz się lękać, ciociu, jeśli uczynisz, co ci powiem – tłumaczyła Janka spokojnie – jeżeli zaś okażesz strach, jesteśmy zgubieni. A więc uspokój się, proszę cię.
Stanowczość dziewczęcia miała pożądany skutek. Pani Belhomme, choć wstrząsana łkaniem strzepnęła fartuch, przygładziła stargane włosy i spytała drżącym głosem:
– Co zamierzasz uczynić?
– Idź spokojnie do drzwi i otwórz.
– Ale przecież żołnierze…
– Jeżeli nie otworzysz dobrowolnie, wtargną gwałtem do mieszkania – rzekła Janka. – Idź zaraz i otwórz. Nie okazuj najmniejszego strachu, tylko pewne niezadowolenie, że przeszkodzili ci w pracy; powiedz żołnierzom, że mademoiselle jest w salonie. Idź w imię Boże.
Pani Belhomme wypełniła rozkaz jak automat i skierowała się ku drzwiom, gdyż nie było czasu do stracenia. Po raz trzeci usłyszano głośne wezwanie.
– Otwierać w imię ludu!
Po czym drzwi zostały wyważone.
Armand klęczał wciąż u stóp Janki, trzymając w swych dłoniach jej drżącą rękę.
– Miłosną scenę!… – szepnęła śpiesznie. – Czy umiesz coś w tym rodzaju?
Próbował powstać, lecz ona wstrzymała go. Myślał, że straciła przytomność ze strachu.
– Mademoiselle… – szepnął, próbując ją uspokoić.
– Staraj się mnie zrozumieć, rzekła ze zdumiewającym spokojem – i rób, co ci mówię. Ciocia Maria usłuchała mnie. Czy uczynisz to samo?
– Aż do śmierci – rzekł z zapałem.
– W takim razie odegramy pierwszą lepszą scenę miłosną. Z pewnością umiesz na pamięć dialog Rodryga z Szimeną… Na pewno znasz to – nagliła, a łzy przerażenia napływały jej do oczu – jeżeli nie, to co innego… Prędzej! Każda sekunda ważna!…
Tymczasem pani Belhomme doszła do drzwi i otworzyła je. Dały się słyszeć gniewne pomruki i szorstkie zapytanie żołnierzy:
– Gdzie obywatelka Lange?
– W salonie.
Pani Belhomme smagana strachem grała swą rolę znakomicie.
– Nachodzić uczciwych obywateli w dzień wielkiego prania! – mruczała pod nosem.
– Zastanów się prędko – szepnęła Janka, ściskając rękę Armanda tak silnie, że aż paznokcie wbiła w jego ciało – jaki umiesz dialog, Armandzie? – W chwili strasznego niebezpieczeństwa imię jego wymknęło się z jej ust.
Nagle zrozumiał, o co jej chodziło i gdy drzwi salonu otwierały się gwałtownie, Armand wciąż na kolanach, ale z jedną ręką na sercu a drugą wzniesioną ku niebu, deklamował głośno i patetycznie jakby nigdy nic innego nie robił w życiu. W jednej chwili opanował strach.
Panna Lange zaczęła go strofować z udanym zniecierpliwieniem:
– Nie, nie, mój drogi kuzynie. To niedobrze. Nie trzeba kłaść takiego nacisku na koniec każdego wiersza. Trzeba deklamować z większą swobodą – w ten sposób…
H~eron stanął w progu. Otoczony całą gromadą szpiegów spodziewał się znaleźć tutaj zwolennika owego słynnego „Szkarłatnego Kwiatu”, o którym wspomniał de Batz. Tymczasem młodzieniec, klęczący przed obywatelką Lange, nie zdradzał cech spiskowca i obojętnie deklamował staromodne wiersze czysto paryską wymową.
– Co to ma znaczyć? – spytał ostro, patrząc to na pannę Lange, to na Armanda.
Panienka zerwała się wdzięcznym, pełnym kokieterii ruchem i zawołała:
– Ach, to obywatel H~eron! Czemu mnie ciocia Maria nie uprzedziła?… To bardzo niezręcznie z jej strony, ale ona zwykle nie w humorze w dni wielkiego prania… przystąpić do niej nie można. Usiądź, proszę cię, obywatelu H~eronie, a ty, kuzynie – dodała, zwracając się z wielką swobodą do Armanda – proszę cię, nie pozostawaj dłużej w tej śmiesznej pozycji.
Gorący rumieniec twarzy i nerwowe ruchy można było przypisać wrodzonej jej nieśmiałości wobec nieoczekiwanego gościa. H~eron zdumiony widokiem, którego wcale się nie spodziewał, nie przerywał młodej panience, szczebiocącej w dalszym ciągu:
– Kuzynie – rzekła do Armanda, który tymczasem powstał z klęczek – oto obywatel H~eron, mówiłam ci już nieraz o nim. Mój kuzyn Belhomme – dodała, zwracając się do H~erona – przybywa prosto z prowincji. Był niedawno w Orleanie, gdzie grał główne role w tragediach. Ale boję się, że publiczność paryska będzie mu się wydawała o wiele surowszą aniżeli orleańska. Czy słyszałeś, jak deklamował wiersze przed chwilą? Rąbał je po prostu, nie mogę się inaczej wyrazić.
Dopiero po chwili udała zmieszanie, jakby przeczuwała, że H~eron przyszedł do niej nie jako wielbiciel talentu sławnej aktorki, ale jako groźny przedstawiciel prawa. Zaśmiała się nerwowo i szepnęła z wyrazem przestraszonego dziecka:
– Mój Boże, obywatelu, jak ponuro wyglądasz! Myślałam, że przychodzisz mi powinszować mego ostatniego triumfu! Widziałam cię w teatrze zeszłego wieczora, choć nie odwiedziłeś mnie po przedstawieniu w zielonym gabinecie. A czemu nie przyszedłeś? Urządzono mi ogromną owację. Patrz na te kwiaty – dodała, wskazując pęki kwiatów na stole – obywatel Danton ofiarował mi fiołki, Santerre narcyzy, a ten cudny laurowy wieniec otrzymałam od samego Robespierre'a.
Tyle było w niej swobody, że H~eron nie wiedział co myśleć. Spodziewał się zwykłych dramatycznych scen związanych z jego zawodem, krzyków kobiet, oporu mężczyzn, broniących się do ostatka lub ukrywających się w szafie z bielizną.
Tymczasem wszystko zawiodło. De Batz wspomniał mu o Angliku, zwolenniku „Szkarłatnego Kwiatu”, a przecież każdy myślący patriota francuski wiedział, że członkowie ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, jako Anglicy, mieli czerwone włosy i wystające spiczaste zęby; ten człowiek zaś…
Tymczasem Armand przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, powtarzając głośno swą rolę.
– Nie, nie – rzekła aktorka niecierpliwie – nie rób tej brzydkiej przerwy w środku ostatniego wiersza.
Naśladowała dykcję Armanda i jego błędną wymowę tak znakomicie i z tak zabawną przesadą, że H~eron mimo woli wybuchnął śmiechem.
– A więc to twój kuzyn z Orleanu? – spytał, rozciągając się wygodnie w fotelu, który ugiął się pod jego ciężarem.
– Tak, obywatelu; a teraz musisz pozostać na kawie. Ciocia Maria w tej chwili przyniesie nam podwieczorek. Hektorze – dodała, zwracając się do Armanda – zstąp z wyżyn na ziemię i powiedz cioci Marii, aby się pośpieszyła.
Zapewne pierwszy to raz od czasu sprawowania urzędu zapraszano H~erona do wypicia kawy w towarzystwie ofiar, na które polował. Ogarniały go coraz większe wątpliwości. De Batz mówił o Angliku, a ten kuzyn z Orleanu był bezsprzecznie Francuzem. Gdyby denuncjacja przyszła nie od de Batza, lecz od kogo innego, H~eron byłby działał z większą ostrożnością; teraz przyszło mu na myśl podejrzenie, że może de Batz skierował go umyślnie na fałszywy trop, aby oddalić go z więzienia Temple o pewnej oznaczonej godzinie. Podejrzenie to skrystalizowało się w jego umyśle, i widział już de Batza, przeszukującego jego mieszkanie w celu znalezienia kluczy. A niedbałe straże nie bronią mu wstępu do więzienia…