I to pozostało bez odpowiedzi; ani jedno spojrzenie nie padło spod ciężkich, spuszczonych powiek.

– Musisz znaleźć sobie kogo innego na niedzielę – ciągnął dalej Armand ze wzrastającym rozdrażnieniem – teraz nie mogę wyjeżdżać.

Blakeney był widocznie zadowolony z wyniku swych zabiegów około paznokci, gdyż powstał i skierował się ku drzwiom.

– Dobranoc, mój drogi – rzekł – pora iść spać, jestem śmiertelnie zmęczony.

– Percy! – krzyknął St. Just.

– Cóż znowu? – spytał zimno Blakeney.

– Przecież nie opuścisz nie tak, bez słowa…

– Powiedziałem już bardzo wiele, mój chłopcze. Powiedziałem dobranoc i że jestem śmiertelnie znużony.

Stał na progu sypialni i otworzył drzwi.

– Percy! przecież nie możesz mnie tak pozostawiać! – mówił błagalnie Armand.

– Jak zostawiać cię, mój chłopcze? – spytał sir Percy chłodno.

– Bez słowa, bez rady! Cóż uczyniłem, że obchodzisz się ze mną jak z dzieckiem, na które nie warto nawet zwracać uwagi?

Blakeney odwrócił się i spojrzał z góry na młodzieńca.

Twarz jego była w dalszym ciągu pogodna i oczy spoglądały bez gniewu spod ciężkich powiek.

– Czy wolałbyś, Armandzie – rzekł spokojnie – abym wypowiedział słowo, które twoje uszy już i tak słyszały, choć usta moje milczały?

– Nie rozumiem – szepnął Armand zmieszany.

– Co chcesz, abym ci powiedział? – ciągnął dalej sir Percy głosem, który spadał jak młot na niespokojne sumienie St. Justa. – Czy miałem napiętnować brata Małgorzaty jako kłamcę i wiarołomcę?

– Blakeney! – zawołał Armand, zbliżając się do niego z pałającymi policzkami i oczyma roziskrzonymi gniewem – gdyby kto inny śmiał do mnie w ten sposób przemawiać…

– Proszę Boga, Armandzie, by nikt prócz mnie nie miał powodu ci tego zarzucić.

– Nie masz prawa do tego!

– Owszem. Czyż nie mam twojej przysięgi? Czyż nie zamierzasz jej złamać?

– Nie łamię bynajmniej przysięgi, będę ci służył i pomagał, skoro tylko tego zażądasz. Ofiaruję ochotnie życie dla sprawy – daj mi najtrudniejsze, najcięższe zadanie, a wypełnię je z ochotą.

– Wszak wyznaczyłem ci już zadanie trudne i niebezpieczne?

– Wyjechać z Paryża w celu zamówienia koni, podczas gdy na innych spoczywa cały ciężar przedsięwzięcia?… Ani to trudne, ani niebezpieczne.

– A jednak to zadanie będzie bardzo ciężkie dla ciebie, bo głowę masz zaprzątniętą czym innym i nie dość otwartą, by móc wszystko przewidzieć. Będzie niebezpieczne, bo jesteś zakochany, a ludzie zakochani wtrącić mogą siebie i innych w nieszczęście wskutek braku rozwagi.

– Kto ci powiedział, że jestem zakochany?

– Ty sam, mój drogi. Gdybyś mi tego nie był sam powiedział – ciągnął dalej Percy bardzo spokojnie i nie podnosząc głosu – stałbym teraz nad tobą ze szpicrutą w ręku, jak na to zasługuje nikczemny tchórz i zdrajca. Ba! – dodał, powracając do zwykłej swobody – niewątpliwie byłbym nawet stracił z powodu ciebie panowanie nad sobą, co jest zawsze bezcelowe i zgubne, nieprawdaż?

Gwałtowna odpowiedź cisnęła się już na usta Armanda, ale w tej chwili oczy jego, płonące gniewem, spotkały wzrok Blakeney'a. Wyniosła duma i godność, bijąca z całej jego postaci, wstrzymała niebaczne słowa.

– Nie mogę wyjeżdżać jutro z Paryża – szepnął zmieszany.

– Ponieważ umówiłeś się z nią?

– Ponieważ ona uratowała mi życie i sama jest w niebezpieczeństwie…

– Nic jej nie grozi – rzekł Blakeney – skoro uratowała życie memu przyjacielowi.

– Percy! – Okrzyk ten wyrwał się z głębi duszy Armanda. Pomimo uczucia buntu, nurtującego jego serce, pokonała go znów magnetyczna siła tego człowieka, która podbiła już tylu ludzi. Słowa wodza, tak proste, wzruszyły głęboko Armanda i rozbroiły go. Jego upór zmiękł, wobec potęgi niepokonanej woli.

Nic nie pozostało w jego sercu prócz przygniatającego uczucia wstydu i bezradności.

Upadł na krzesło, oparł łokcie na stole, a twarz ukrył w dłoniach. Blakeney zbliżył się do niego i położył mu rękę na ramieniu.

– To ciężki obowiązek, Armandzie – rzekł łagodnie Percy.

– Czy nie możesz mnie zwolnić? Ocaliła mi życie, nie podziękowałem jej dotąd.

– Będzie dość czasu na podziękowanie później, Armandzie – a teraz chodzi o wyrwanie syna królewskiego z rąk barbarzyńców.

– Nie będę wam przeszkadzał, jeżeli pozostanę w Paryżu.

– Bóg jeden wie, ile nam już dotąd przeszkadzałeś.

– W jaki sposób?

– Mówiłeś, że ocaliła ci życie, a więc byłeś w niebezpieczeństwie. H~eron i jego szpiedzy są na twoim tropie; twój trop prowadzi do mojego, a ja przysiągłem, że wyratuję delfina. Człowiek zakochany, Armandzie, jest wielce szkodliwy dla nas, toteż o świcie wyjedziesz z Hastingsem i wypełnisz swój obowiązek.

– A jeżeli odmówię? – odparł Armand hardo.

– Mój drogi – rzekł Blakeney – w przepięknym słowniku, który liga „Szkarłatnego Kwiatu” sama ułożyła, nie ma słowa „odmawiam”.

– A jeżeli pomimo tego odmówię? – nalegał.

– Przyniesiesz zniesławione nazwisko w darze tej, którą twierdzisz, że kochasz.

– A wiąc wymagasz ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa?

– Tak, i mam na to twoją przysięgę.

– Ależ to nieludzkie okrucieństwo!

– Honor, Armandzie, jest często okrutny i zwykle bezwzględny. On naszym panem, a my jego niewolnikami.

– Ta niewola zależy jedynie od ciebie; mógłbyś mnie zwolnić, a nie chcesz.

– I aby zadowolić swą samolubną namiętność, chcesz, abym igrał z życiem towarzyszy, którzy mi zaufali?

– Nie wiem, w jaki sposób zyskałeś ich zaufanie; w moich oczach jesteś samolubny i bezwzględny.

– Oto właśnie ciężkie zadanie, o które się dopominałeś, Armandzie: słuchać wodza, któremu już nie ufasz – odrzekł Blakeney spokojnie.

Tego było za wiele dla Armanda. Słowa jego były gwałtowne, nierozważne, buntował się przeciw narzuconej sobie dyscyplinie, ale serce miał prawe i lojalne wobec wodza, którego gorąco kochał.

– Przebacz mi, Percy – rzekł pokornie – nie zastanowiłem się nad tym, co mówię. Ufam ci bezwzględnie i nie potrzebujesz się obawiać… nie złamię przysięgi, choć twoje rozkazy wydają mi się teraz zbyt twarde. Usłucham cię… nie bój się…

– Nie obawiałem się o to wcale, mój drogi.

– Co prawda nie rozumiesz mnie… nie możesz zrozumieć. Dla ciebie honor, obowiązek, które sam na siebie nałożyłeś, są jedyną świętością. Miłość w całym tego słowa znaczeniu nie istniała nigdy dla ciebie… Widzę to teraz jasno… nie wiesz, co to miłość…

Blakeney nie odrzekł nic. Żółty płomień lampy oświecał jego wysoką postać ubraną jak zawsze bez zarzutu, piękne ręce ukryte w bezcennych koronkach i czoło, na które kosmyk falujących włosów rzucał zagadkowy cień.

Na słowa Armanda zaciął usta i zmrużył oczy, jakby wpatrzony myślą w obraz nieuchwytny dla wzroku.

Może niezmordowany spiskowiec, igrający życiem jak piłką, widział przez ściany swego mieszkania i zwartą masę domów stolicy chłodny, cienisty ogród w Richmond, zniżające się ku rzece zielone tarasy i klomby róż z rzeźbioną kamienną ławką na pół obrośniętą mchem. Siedziała na niej piękna kobieta, z rękami splecionymi bezczynnie na kolanach.

Duże, smutne oczy utkwiła w dal, a zachodzące słońce złotą tęczą przystrajało jej włosy. Spojrzała poza rzekę ku zachodowi i słodką jej twarz zasępił głęboki smutek. Była późna, ciepła jesień, czerwonawe liście olch padały bez szmeru do stóp młodej kobiety.

Była sama – od czasu do czasu ciężkie łzy wzbierały w jej oczach, spływając z wolna po policzkach. Bolesne westchnienie wydarło się z zaciśniętych ust Blakeney'a. Nagłym ruchem, zupełnie u niego nieznanym, przesunął ręką po oczach.

– Masz rację, Armandzie – rzekł – może naprawdę nie wiem, co to miłość.

Armand powstał. Nie miał już nic więcej do powiedzenia. Znał dostatecznie Percy'ego, aby wiedzieć, że nie zmieni swego postanowienia.

Czuł żal głęboki, ale nie chciał zdradzić po raz drugi swych uczuć przed człowiekiem, który nie mógł go zrozumieć. Odrzucił wszelkie myśli o nieposłuszeństwie; nigdy nie miał zamiaru złamania przysięgi, chciał tylko prosić Percy'ego o zwolnienie go na pewien czas.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: