Był przekonany, że opuszczając Paryż, straci Jankę na zawsze, ale pomimo wszystko miłość jego i zaufanie do wodza nie zachwiały się w nim ani na chwilę. Ulegał temu samemu magnetycznemu wpływowi, który przykuł wszystkich jego towarzyszy do woli tego człowieka i choć jego zapał do wielkiego dzieła ochłódł nieco, wierność do wodza pozostawała nadal niewzruszona.
– Pójdę odszukać przyjaciół, aby ułożyć się dokładnie z Hastingsem co do jutrzejszej wyprawy. Dobranoc, Percy.
– Dobranoc, mój drogi, ale nie powiedziałeś mi dotąd, kim ona jest.
– Nazywa się Joanna Lange – rzekł St. Just niechętnie; nie miał zamiaru odsłaniać całkowicie swej tajemnicy.
– Młoda aktorka z teatru „National”?
– Tak. Czy znasz ją?
– Tylko z nazwiska.
– Ona jest śliczna, Percy, a przy tym to anioł. Pomyśl o moje siostrze Małgorzacie – ona też była aktorką. Dobranoc, Percy.
Podali sobie ręce. Oczy Armanda rzuciły jeszcze raz błagalne wejrzenie na wodza, ale spojrzenie Blakeney'a było niewzruszone i obojętne. Armand westchnął i pożegnał się śpiesznie.
Po odejściu szwagra Blakeney długo nie ruszył się z miejsca. Ostatnie słowa Armanda dźwięczały mu wciąż w uszach:
„Pomyśl o Małgorzacie”.
I znów wszystko znikło w zamęcie jego myśli: mury, rzeka, więzienie, cały Paryż. Umilkły dla niego jęki mordowanych ofiar, krzyki niewiast i dzieci, wołających o pomoc, nie widział potomka Ludwika Świętego w czerwonej czapce na dziecięcej główce, rzucającego bluźnierstwa na pamięć matki. Znajdował się w parku Richmond: Małgorzata siedziała na kamiennej ławce z różami we włosach; on siedział u jej stóp, głowę wsparł na jej kolanach. Poniżej rzeka wiła się w modrych skrętach wśród płaczących wierzb i olch.
Łabędź płynął majestatycznie biegiem rzeki. Małgorzata rzucała drobnymi rękami okruchy chleba na wodę. Uśmiechała się promiennie, a potem schyliwszy się, złożyła na jego czole pocałunek. Była szczęśliwa, bo ukochany nie opuszczał jej więcej. Żył jedynie dla niej – dość już narażał życie dla innych.
Ten człowiek żądny przygód, w którym przebijał marzyciel, idealista, przeżywał w tej chwili sen; przymknął oczy, by zatrzymać jak najdłużej czarowną wizję.
Na pobliskiej wieży kościoła St. Germain l'Auxerrois zegar wydzwonił z wolna dwunastą. Blakeney ocknął się. Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. Po lewej stronie zwijano właśnie nocny obóz.
Lud francuski przerywał całodzienną pracę i powracał do swych nędznych domostw, aby użyć spoczynku. Oddział żołnierzy popychał brutalnie kobiety i dzieci. Najmłodsi, śpiący i zmarznięci, nie poruszali się prawie z miejsca. Jakaś kobieta trzymała dwoje małych dzieci, czepiających się jej sukni. Jeden z żołnierzy schwycił dziecko za ramiona i popchnął je na bok. Kobieta obrzuciła okrutnika gradem wyzwisk, a potem pozbierawszy pod swe skrzydła drżące pisklęta, próbowała wymknąć się niepostrzeżenie.
W jednej chwili otoczono matkę. Dwóch żołnierzy pochwyciło ją, a dwóch innych wydarło jej dzieci. Krzyczała, ile miała sił, a żołnierze przeklinali i kłuli bagnetami na prawo i lewo. Powstała ogólna panika. Krzyki przerażenia, przekleństwa i jęki przeszyły powietrze. Niektóre kobiety zaczęły uciekać w popłochu.
A Blakeney przypatrywał się tej scenie ze swego okna i pod wpływem tego, co widział i słyszał, rozwiała się słodka twarzyczka Małgorzaty, ogród w Richmond, spokojnie płynąca rzeka i klomby róż.
Widział tylko żołnierzy, pędzących bezbronne kobiety do ciemnego więzienia Ch~atelet, gdzie migotliwe światełka zakratowanych okien opowiadały smutne dzieje nocnych udręk, kończących się o świcie męczeństwem i śmiercią.
Zamiast błękitnych źrenic Małgorzaty stanęła mu przed oczyma blada twarzyczka dziecka o rozwichrzonych lokach i błagalnie wyciągnięte ku niemu drobne, powalane brudem dłonie pieszczone niegdyś przez królową.
Odsunął daleko marzenia.
– Póki mi tylko sił starczy, zwalczać będę tych łotrów – szepnął.
Rozdział XIII. Gdy panowała
jeszcze ciemność…
Armand spędził najcięższą noc w swoim życiu. Rzucał się na twardym posłaniu, trawiła go gorączka, dreszcze wstrząsały całym jego ciałem, w skroniach krew biła jakby młotem.
Wewnętrzna walka między sercem a rozumem podkopała jego siły, odczuwał ból we wszystkich członkach.
Miłość do Janki! Lojalność względem wodza, któremu zawdzięczał niedawno życie i poprzysiągł posłuszeństwo i uległość!
Te sprzeczne uczucia targały wszystkimi jego nerwami; w końcu uczuł, że nie wytrzyma dłużej na nędznym sienniku, służącym mu za łóżko. Wstał przed świtem, rozstrojony i zmęczony, z bólem serca. Powietrze ociepliło się nieco i nastała odwilż.
Gdy Armand wyszedł po śpiesznej toalecie z pakunkiem pod pachą na ulicę, łagodny południowy wiatr ochłodził mu nieco twarz. Ulice zalegała ciemność. Latarnie dawno już pogasły, a słabe styczniowe słońce nie przebiło jeszcze ciężkich chmur, wiszących nad ziemią.
Ulice wielkiej stolicy były całkiem puste, padał drobny deszcz. Schodząc ze wzgórza Montmartre Armand zapadał po kostki w grząskie błoto, gdyż w dalszych dzielnicach miasta nie było prawie nigdzie bruków. Nie zwracał uwagi na tę małą niedogodność, przejęty był jedną tylko myślą – zobaczenia się z Janką, zanim opuści Paryż.
Ani chwili nie zastanawiał się, jak tego dokona. Wiedział tylko, że musi usłuchać wodza i musi zobaczyć się z Janką. Wytłumaczy jej, dlaczego opuszcza Paryż i poprosi ją, by rozpoczęła przygotowania do swego wyjazdu z Francji jak najprędzej.
Nie widział w w tym nic nielojalnego wobec wodza, choć przez swą lekkomyślność nie tylko że krzyżował plany „Szkarłatnego Kwiatu”, ale jeszcze narażał życie całej ligi. Umówił się poprzedniego wieczora z Hastingsem, że spotkają się o siódmej rano koło bramy Neuilly, a teraz biła dopiero szósta. Miał jeszcze dość czasu, by zbudzić dozorcę domu na Square du Roule i zobaczyć się z Janką. Wślizgnie się potem do kuchni pani Belhomme, wciągnie na siebie chłopskie ubranie, które miał w zawiniątku, i o naznaczonej godzinie stanie przy bramie „Neuilly”.
Square du Roule oddzielony był dawniej od ulicy St. Honor~e wysoką żelazną bramą, którą zamykano na noc pod strażą dozorcy, gdy ten mały plac był elegancką dzielnicą miasta. Ową bramę wyrwano z zawiasów podczas rewolucji, a żelazo sprzedano na korzyść skarbu; odtąd nikt nie zważał, czy złodzieje lub bezdomni szukali schronienia pod drzwiami pałaców, opuszczonych już dawno przez bogatych i arystokratycznych lokatorów.
Nikt nie zatrzymał Armanda, gdy skręcił w skwer i bez przeszkód dotarł do mieszkania panny Lange. Wszystko szło dotąd gładko, choć popełnił szaloną nieostrożność, przechodząc o tej godzinie ulicami Paryża z chłopskim ubraniem w ręku. Ciemności i mgła sprzyjały tej nocnej wędrówce, a błoto tłumiło echo jego kroków.
Pociągnął za dzwonek, drzwi się otworzyły i z mieszkania dozorcy odezwał się mrukliwy głos, wydobywający się z całego stosu poduszek i kołder.
– Idę do panny Lange – rzekł śmiało Armand, kierując się ku schodom. Ktoś wołał za nim, ale nie zważał na to i wbiegł na piętro. Tylko drzwi dzieliły go teraz od Janki. Nie zastanowił się nad tym, że według wszelkiego prawdopodobieństwa artystka będzie jeszcze w łóżku, również jak i pani Belhomme.
– Hej, obywatelu, wróć! Gdzie jesteś? – zawołał głos z dołu.
Armand stanął właśnie przed drzwiami panny Lange i pociągnął za dzwonek, który miał obudzić panią Belhomme.
– Obywatelu! a niech cię!… przeklęty arystokrato, co tam robisz?
Dozorca, mężczyzna w starczym wieku, owinięty w kołdrę, w nocnych pantoflach zjawił się na schodach z kapiącą świecą w ręku. Podniósł ją wysoko nad głową i światło padło na bladą twarz Armanda i na przemoczony płaszcz, zsuwający mu się z ramion.
– Co tutaj robisz? – powtórzył stróż ze złością.
– Jak widzisz, obywatelu, dzwonię do drzwi frontowych panny Lange.
– O tej godzinie? – wybuchnął.