Deszcz ustał. Chmury pędziły nad nimi z szaloną chyżością, gnane i smagane wiatrem. Dniało już i sir Andrew mógł rozpoznać twarz swego wodza. Była dziwnie blada i surowa, a głębokie, senne oczy miały właśnie ten wyraz, o którym mówił przed chwilą.
– Boisz się o Armanda, Percy? – spytał nieśmiało Ffoulkes.
– Tak. Powinien był mi zaufać, jak ja mu zaufałem. Minął się ze mną w piątek przy bramie La Villette i bez najmniejszych skrupułów opuścił mnie, opuścił was wszystkich. Rzucił się w lwią paszczę w nadziei, że pomoże swej wybranej. Wiedziałem, że mogłem ją wyratować. Znajduje się obecnie we względnym bezpieczeństwie. Starą jej krewną panią Belhomme, wypuścili z więzienia nazajutrz po jej aresztowaniu, a panna Lange przebywa obecnie w pewnym domu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, tuż koło mego mieszkania. Sprowadziłem ją tam dzisiaj wczesnym rankiem. Nie przedstawiało to żadnej trudności: „Hola, Dupont! Moje buty, Dupont!” „W tej chwili, obywatelu, moja córka…” „Co mi tam córka… przynieś mi buty!” – i Janka Lange wyszła z Temple ręka w rękę z posługaczem Dupont. Ale Armand nie wie o tym, gdyż nie widziałem się z nim od owej pamiętnej soboty, gdy przyszedł mi oznajmić, że ją aresztowali. Obiecawszy mi, że będzie posłuszny, poszedł do bramy La Villette, aby się z wami połączyć, ale w kilka godzin później powrócił do Paryża, zwracając na siebie uwagę agentów komitetu bezsensownymi poszukiwaniami. Gdyby nie to, byłoby mi się udało wyprowadzić pannę Lange z Paryża i odesłać do was do bramy La Villette lub do Hastingsa w St. Germain. Ale czuwano pilnie przy bramach, a musiałem jeszcze myśleć o delfinie. Nic jej na razie nie grozi, gdyż ludność na ulicy St. Germain l'Auxerrois jest spokojna. Ale jak długo potrwa ten względny spokój, kto to wiedzieć może? Biedny Armand! Lwia paszcza zamknęła się i trzyma go mocno w zębach. Chauvelin i jego zgraja używają go za przynętę, by mnie schwycić. To są skutki braku zaufania Armanda do mnie…
Westchnął niecierpliwie, jakby z urazą.
Ffoulkes był jedynym człowiekiem, który mógł odgadnąć gorzki smutek, ukrywający się w tym westchnieniu.
Percy pragnął powrócić jak najprędzej do Anglii do Małgorzaty, by spędzić przy niej parę dni szczęścia i wytchnienia.
Tymczasem postępowanie Armanda cofnęło to wszystko wstecz i pokrzyżowało jego plany. Co więcej, ten człowiek, który przewidywał wszystko z góry i przygotowany był na wszelkie ewentualności, nie przewidział jednej rzeczy, mianowicie nieufności. Ta okoliczność zaskoczyła go, zmieniając zwykłą jego swobodę ducha w pewnego rodzaju przeczucie nieuniknionego, nieubłaganego przeznaczenia.
W milczeniu sir Andrew zwrócił się ku laskowi, by wybrać jednego z koni, pozostawionych przez Hastingsa.
– A ty, Blakeney, jak powrócisz do tego okropnego Paryża? – spytał, gdy znalazł się znowu u boku Percy'ego.
– Nie wiem jeszcze – odrzekł Blakeney – konno byłoby nieostrożnie. Wślizgnę się do miasta jakimś sposobem. Mam w kieszeni przepustkę w razie potrzeby. Zostawmy resztę koni tutaj – dodał, pomagając sir Ffoulkesowi w zaprzęganiu – nic im się złego nie stanie, może przydadzą się jakiemu biedakowi w ucieczce przed tymi mordercami. Wynagrodzę mego przyjaciela z St. Germain za tę stratę przy najbliższej sposobności. A teraz bądź zdrów, mój drogi. Usłyszysz o mnie może dziś wieczorem jeszcze, a jeżeli nie, to jutro lub pojutrze. Do widzenia! Bóg z tobą!
– Bóg z tobą, Blakeney – powtórzył sir Andrew ze wzruszeniem.
Wskoczył do wozu i wziął w ręce wodze. Serce jego ścisnął ból i ciężkie łzy wezbrały w oczach, zasłaniając mu widok ukochanego przyjaciela. Wspaniała postać wodza była tym razem nieco przygarbiona; głowę odrzucił w tył, wpatrując się z niewysłowioną czułością w odjeżdżającego najwierniejszego towarzysza.
Rozdział XXII. O czym nie mogło być mowy?
Blakeney miał więcej niż jedno mieszkanie w Paryżu i nigdy nie pozostawał dłużej niż dwa lub trzy dni na jednym miejscu. Nie było trudno w tych niespokojnych czasach otrzymać nocleg każdej dzielnicy Paryża. Emigracja, a szczególnie nadmierna śmiertelność w ostatnich osiemnastu miesiącach, opróżniła mieszkania wielkiej stolicy, a kto miał pokoje do wynajęcia, był aż nadto szczęśliwy, gdy trafiał się lokator.
Prawa ukute przez komitet żądały od właścicieli mieszkań, by w przeciągu 24 godzin zgłaszali do poszczególnych biur sekcyjnych nowych lokatorów z opisem ich zewnętrznego wyglądu, stanu i zajęcia. Ale każdy mógł bezkarnie przedłużyć ten czas do 48 godzin, jeżeli był w stanie zapłacić gospodarzowi olbrzymią sumę pieniężną, żądaną w takich okolicznościach.
Dlatego też Blakeney nie miał żadnych trudności w znalezieniu kwatery, gdy znów stanął w Paryżu w poniedziałek około południa.
Tony i Hastings, wiozący królewskie dziecko ku Mantes, pochłaniali wszystkie jego myśli i przez chwilę zapomniał o strasznym niebezpieczeństwie, w które wtrąciły go bezprzykładna lekkomyślność i egoizm Armanda.
Blakeney był człowiekiem o nadludzkich siłach fizycznych i żelaznych nerwach, inaczej nie byłby zniósł zmęczenia ostatniej doby, od chwili, gdy w niedzielę po południu zaczął grać rolę posługacza w przenosinach Simonów. Rozstawszy się z Ffoulkesem, przedostał się do Paryża bez wielkich trudności. Przekonał sierżanta przy bramie Maillot, że jest uczciwym mularzem, zamieszkałym w Neuilly, przychodzącym do Paryża dla zarobku. Potem już wszystko poszło łatwiej; zmęczony i głodny wszedł do małej restauracji i obstalował obiad. Sala napełniona była przeważnie wieśniakami i robotnikami, tak brudnymi jak i on po kilkugodzinnej jeździe w wozie z węglem. Trudno było poznać w tym obywatelu równej i braterskiej republiki, odzianym w brudne łachmany, baroneta Percy'ego Blakeney'a, przyjaciela i towarzysza księcia Walii, najwytworniejszego eleganta, jakiego oglądały kiedykolwiek salony londyńskie. Jadł w milczeniu, nie zrażając się źle sporządzoną strawą i udając większe zainteresowanie pieczenią wołową niż rozmową, toczącą się koło niego. Ale nie byłby on owym zręcznym i ostrożnym spiskowcem, gdyby nie nadstawiał ucha na przeróżne wieści, które tu i ówdzie chwytał z rozmów współtowarzyszy. Omawiana była przede wszystkim polityka, tyrania komitetu i niewola obywateli pod rządem wolnej republiki. Szeptano nazwiska głównych przywódców: Fouquier Tinville'a, Santerre'a, Dantona, Robespierre'a. O H~eronie wyrażano się z nienawiścią, tłumioną szybko, ale o małym Kapecie ani słowa.
Blakeney wywnioskował z tego, że Chauvelin, H~eron i komisarze trzymali w ścisłej tajemnicy ucieczkę dziecka.
Nie mógł się naturalnie niczego dowiedzieć o Armandzie. Widział go po raz ostatni w towarzystwie Chauvelina przy wynoszeniu mebli Simonów i nie wątpił, że go uwięziono lub szpiegowano na każdym kroku, używając jako zakładnika. Na samą myśl o tym zapominał o zmęczeniu. Zaciskał usta i znów promień niespożytej wesołości błyskał w jego oku. Niedawno w większym był niebezpieczeństwie, a w kilka godzin później tulił w swych objęciach piękną Małgorzatę na pokładzie „Day Dreamu”. Ci przeklęci mordercy nie mają mnie jeszcze! – myślał sobie. – Trudności będą może większe niż kiedykolwiek, ale nie dam się pokonać!
Jedna tylko ewentualność nie była do pokonania, a była nią – zdrada. Ale o tym nie mogło być mowy.
Po południu Blakeney wyszedł w poszukiwaniu mieszkania. Znalazł odpowiedni pokój przy rue de l'Arcade, w tym samym oddaleniu od Pałacu Sprawiedliwości, co ostatnie mieszkanie. Tu zatrzyma się przez 24 godzin, po których upływie będzie się musiał znów przenosić. Ale na razie gospodarz skromnego mieszkania zaspokojony hojnym napiwkiem od przebranego „aristo”, nie śpieszył się zbytnio z rozpoczęciem przepisowych indagacji. Wprowadziwszy się do nowej kwatery, Blakeney przeczekał kilka godzin, dopóki cienie wieczora nie ułatwiły mu wyjścia na ulicę. Miał na widoku trzy rozmaite plany, dotyczące Armanda: może dowie się czegoś o młodzieńcu w jego dawnym mieszkaniu na Montmartre, może weźmie się do zwykłych poszukiwań w rejestracjach poszczególnych więzień lub skorzysta z jakiejś wiadomości, pozostawionej przez Armanda w jego dawnym mieszkaniu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois.