Rozważywszy te plany, sir Percy porzucił na razie myśl posługiwania się rejestrami więziennymi. Jeżeli Armanda aresztowano rzeczywiście, to został on z pewnością umieszczony w więzieniu Ch~atelet, skąd niedaleko do sądu, gdzie niewątpliwie będzie przesłuchiwany.
Blakeney zacisnął zęby, piętnując owe przesłuchiwania dosadnym brytyjskim określeniem. Czy potrafi Armand St. Just, ten nieopanowany marzyciel i zwitek nerwów, wyjść zwycięsko spod nawały krzyżowych pytań, sprytnie zadawanych w celu zasięgnięcia wiadomości o lidze?
Sir Percy skierował swe kroki ku dzielnicy Montmartre i błąkał się od szóstej do ósmej po zaułkach, w okolicach ulicy de la Croix Blanche, gdzie mieszkał Armand, ale do samego domu nie wchodził przez ostrożność.
Niebawem czujne jego oczy spostrzegły dwie postacie, ubrane w łachmany robotników, które wałęsały się po ulicy, nie spuszczając z oka domu przy ulicy de la Croix Blanche.
Nie ulegało wątpliwości, że byli to szpiedzy na czatach, trudno było jednak odgadnąć, kogo szpiegowali: St. Justa czy inną ofiarę.
Ale gdy zegar na Tour des Dames wybił ósmą i Blakeney zamierzał udać się w inną stronę miasta, zobaczył nagle zbliżającego się ku niemu Armanda. Młodzieniec szedł powoli z głową spuszczoną. Nie patrzył ani w prawo, ani w lewo, ale gdy przechodził koło latarni ulicznej, Blakeney zauważył, że był blady i bardzo zmieniony. Nagle wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem wodza. Miał dość przytomności umysłu, by nie zdradzić się żadnym ruchem lub słowem.
Widocznie prześladowano go, gdyż przez tę krótką chwilę sir Percy zauważył, że oczy młodzieńca miały wyraz tropionego zwierzęcia.
– Jestem ciekaw, co ci barbarzyńcy z nim robią – mruknął przez zaciśnięte zęby.
Armand znikł niebawem w bramie tego samego domu, w którym mieszkał od początku. Gdy przeszedł próg, Blakeney zobaczył, że dwaj szpiedzy zbliżyli się do siebie jak jaszczurki i zaczęli szeptać między sobą.
Trzecia postać, która widocznie szła za Armandem przez cały czas, złączyła się z nimi po chwili. Blakeney miał ochotę zakląć głośno i potężnie – cała historia Armanda ostatnich 24 godzin stanęła mu jasno przed oczyma: wypuszczono go na wolność, by służył za przynętę dla grubszej zwierzyny.
Szpiegowano go na każdym kroku, a on myślał, że panna Lange znajduje się wciąż w grożącym jej niebezpieczeństwie. Spojrzenie jego, pełne rozpaczy, rzucone na Blakeney'a potwierdziło te dwa fakty i serce wodza ścisnęło się boleśnie na myśl o męce moralnej, którą przeżywał jego przyjaciel. Pragnął jak najprędzej dać znać Armandowi, że dziewczynę zdołał wyprowadzić z Temple.
Skierował się teraz ku swemu dawnemu mieszkaniu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, przypuszczając, że Armandowi udało się może pozostawić list dla niego. Jeżeli to uczynił, to prawdopodobnie ludzie H~erona, podpatrzywszy jego kroki, postawili tam szpiegów na straży, ale na to rady nie było.
To dawne mieszkanie było jedynym miejscem, do którego St. Just mógł posłać list do wodza, jeżeli zamierzał się w ogóle z nim skomunikować. Z drugiej strony biedny chłopiec nie mógł wiedzieć, czy sir Percy powróci do Paryża, ale mógł pomimo tego posłać list do szwagra w nadziei, że nie opuści go w potrzebie.
Rozważywszy to wszystko, sir Percy doszedł do przekonania, że musi koniecznie dowiedzieć się, czy Armand nie usiłował skomunikować się z nim.
Ze szpiegami miał już dość do czynienia swego czasu i niebezpieczeństwo nie było dzisiaj groźniejsze niż wczoraj w więzieniu Temple. Grając wciąż rolę wałęsającego się robotnika, szedł przez miasto, obijając się niedbale o ściany domów. Niebawem ujrzał przed sobą fasadę St. Germain l'Auxerrois i skręcając na prawo, stanął przed domem, który opuścił przed 24 godzinami.
Wszyscy, którzy znają rozkład Paryża z czasów rewolucji, znają ten dom. Jest to duży, oddzielnie stojący czworokąt, zwrócony ku Quai de l'Ecole, tuż obok Carrefour des Trois Maries. Tak zwana „porte coch~ere” wychodzi na ulicę St. Germain l'Auxerrois.
Blakeney obszedł ostrożnie dom, badawczym okiem przeszukał ciemności wzdłuż ulicy, biegnącej aż do „Pont Neuf” i przekonał się, że na razie nie było w pobliżu szpiegów.
Widocznie Armand nie oddał tu żadnego listu, ale mógł to uczynić każdej chwili, skoro wiedział, że Percy powrócił do Paryża.
Blakeney postanowił nie spuszczać z oka tego domu. Sztukę obserwacji posiadał w najwyższym stopniu i mógł jej nauczyć niejednego agenta H~erona. W nocy ta obserwacja stawała się naturalnie o wiele łatwiejszą, gdyż dużo było bram nie oświetlonych, a latarnie uliczne przytwierdzone do ścian ułatwiały śledzenie domów na zewnątrz.
Blakeney, wybrawszy sobie tymczasowe schronienie to w jednej, to w drugiej sieni, czekał cierpliwie kilka godzin. Drobny, przenikliwy deszcz padał bez ustanku i cienka bluza, którą miał na sobie, przemokła niebawem do nitki.
Około dwunastej w nocy wrócił do siebie, by zażyć paru godzin snu, ale o siódmej rano był znowu na posterunku.
Brama nie była jeszcze otwarta; stanął przy niej i czekał. Nacisnął wełnianą czapkę na umazane brudem czoło, wysunął naprzód szczękę, a oczom nadał tępy, błędny wyraz opryszka. Krótka gliniana fajka wciśnięta w kąt ust, ręce wsunięte w szerokie kieszenie podartych spodni i bose nogi zawalane błotem ulicy, wszystko to razem nadawało mu wygląd nędznego i podejrzanego włóczęgi.
Nie czekał długo. Niebawem brama otworzyła się, wyszedł dozorca i zaczął zamiatać ulicę przed domem.
W pięć minut później bosy chłopiec, okryty łachmanami, bez czapki na głowie zjawił się na zakręcie ulicy. Przyglądał się każdemu domowi, jakby szukając numeru. Szary świt, wilgotny i mglisty jak ubiegłych dni, roztaczał się nad miastem.
Blakeney śledził uważnie zbliżającego się chłopca. Gdy znalazł się tuż przy nim, sir Percy wyciągnął fajkę z ust.
– Wcześnie wstałeś, chłopcze – rzekł rubasznym głosem.
– Tak – odparł blady chłopczyna. – Mam list do oddania pod numer 9, ulica St. Germain l'Auxerrois. Musi to być niedaleko.
– Możesz mnie oddać ten list.
– O nie, obywatelu – odparł żywo chłopiec, w którego oczach błysnął lęk – to dla jednego z lokatorów numeru 9. Muszę wręczyć mu kopertę sam.
Blakeney poczuł od razu, że to pismo przeznaczone było dla niego i pochodziło od Armanda.
Dziecko tymczasem schowało list za koszulę, jakby chciało strzec czegoś bardzo cennego, co zamierzają mu wydrzeć.
– Oddam kopertę adresatowi – rzekł Blakeney. – Znam obywatela, dla którego jest przeznaczona. Chodzi o to, by stróż jej nie widział.
– Nie oddam jej stróżowi! Zaniosę ją sam na górę.
– Mój drogi, posłuchaj. Oddasz mi list, a ja ci dam pięć liwrów na piwo.
Blakeney, chociaż litował się z całego serca nad bladym chłopcem, przybrał postawę groźnego apasza. Nie chciał dopuścić, by chłopiec wszedł z listem do domu, z obawy, by dozorca nie odebrał mu go pomimo próśb i łez, a wtedy Blakeney byłby zmuszony wykazać swą identyczność, nim list zostanie mu wręczony. W ostatnim tygodniu odźwierny okazał się bardzo czuły na przekupstwo. Jakkolwiek mógł mieć podejrzenia, co do osoby lokatora, milczał ze względu na pieniądze, które obficie otrzymywał, ale nie można było dowierzać nikomu w tych czasach.
Coś mogło się zdarzyć w przeciągu kilku godzin i zmienić wygodnego i ugrzecznionego dozorcę w niebezpiecznego wroga.
Na szczęście stróż wszedł na powrót do domu, nikogo nie było wokoło, a zresztą nikt by nie zwracał uwagi na grubianina, wymuszającego coś na dziecku.
– A więc – rzekł gburowato – daj mi list albo pięć liwrów wróci do mojej kieszeni.
– Pięć liwrów! – zawołało dziecko z przestrachem – ach, obywatelu!…
Chuda rączyna zagłębiła się w łachmany koszuli, ale ukazała się znów bez koperty, a lekki rumieniec oblał jego policzki.
– Tamten obywatel ofiarował mi też pięć liwrów – rzekł pokornie. – Mieszka w domu, gdzie moja matka jest dozorczynią, przy ulicy de la Croix Blanche. Był bardzo dobry dla mojej matki, chciałbym więc wypełnić jego rozkaz.