Po twarzy więźnia przeszedł jakby cień śmierci. Chauvelin odwrócił głowę. Wyrzuty sumienia wbiły się jak cierń w jego duszę, ale to uczucie było tylko przelotne. Zbyt długo rozkoszował się widokiem okrucieństw wszelkiego rodzaju, by dać się powodować litości. Wszelkie szlachetniejsze porywy tych rewolucjonistów stłumił od dawna dziki wir bezprawia. Skazywanie bliźniego na męki, by wyrwać z niego judaszowską zdradę, było tylko dopełnieniem wszystkich zbrodni, ciążących im na sumieniu. Chauvelin nie różnił się niczym od swych kolegów. Służył wiernie rządowi i jego drapieżność w tym wypadku potęgowała osobistą nienawiść. A gdy ujrzał znów wesoły uśmiech na sinych ustach niezwyciężonego wroga, wszelkie szlachetniejsze uczucie rozwiało się w jego sercu.

– To nic – rzekł sir Percy – miałem przejściowy zawrót głowy, mój panie. O czymże mówiłeś, sir.

Chauvelin zerwał się na równe nogi. Było coś nadziemskiego, coś nadprzyrodzonego w tym umierającym człowieku, który jak zuchwały uczniak urągał zbliżającej się śmierci i w tym śmiechu, wydobywającym się jakby z szeroko rozwartego grobu.

– W imię Boskie, sir Percy – rzekł dyplomata z wściekłością, uderzając zaciśnętą pięścią w stół – ta sytuacja jest nie do zniesienia, musimy ją zakończyć jeszcze dziś wieczorem.

– Zdaje mi się, że ty, sir i twoi pobratyńcy nie wierzycie w Boga, więc po co to zaklęcie? – odparł Blakeney.

– Ja nie, ale wy Anglicy wierzycie.

– Wierzymy, ale nie chcemy słyszeć Jego imienia z waszych ust.

– W takim razie w imię żony, którą kochasz.

Ale zanim słowa te zamarły na ustach Chauvelina, sir Percy powstał z miejsca.

– Dosyć, dosyć – przerwał wyniośle i pomimo słabości, wyczerpania i zmęczenia tak groźny wyraz błysnął w jego oczach, że Chauvelin cofnął się o parę kroków, rzucając ukradkiem niespokojne wejrzenie ku otwartym drzwiom izby posterunkowej. – Dosyć – powtórzył po raz trzeci – nie wymieniaj jej imienia, inaczej w imię Boga żywego, którego śmiesz wzywać, znajdę dość siły, by zamknąć ci usta.

Ale Chauvelin po pierwszym odruchu nadprzyrodzonego strachu odzyskał zimną krew.

– Mały Kapet, sir Percy – rzekł, wytrzymując groźny wzrok więźnia ze spokojnym uśmiechem – powiedz mi, gdzie on jest, a za chwilę znajdziesz się w towarzystwie najpiękniejszej kobiety w Anglii.

Użył tych słów jako pokusy, jako ostatniego obrotu koła torturowego.

Ale prawie jednocześnie zapłacił w całej pełni za swą śmiałość. Sir Percy porwał ze stołu cynowy dzban, napełniony do połowy cuchnącą wodą i ręką drżącą od wysiłku rzucił mu go w twarz.

Ciężki dzban nie dosięgnął Chauvelina. Odbił się z trzaskiem o kamienną ścianę naprzeciwko, ale woda zalała mu twarz i spływała po oczach i policzkach. Strząsnął z siebie strumienie wody i z wyrazem dobrotliwej pobłażliwości spojrzał na swego wroga, który wyczerpany wysiłkiem, upadł na krzesło. Wyciągnął chustkę i spokojnie wytarł nią twarz.

– Nie trafiłeś tak celnie – jak to dawniej bywało, sir Percy – rzekł drwiąco.

– Widocznie nie, panie.

Mówił z trudem i wyglądał na człowieka pół przytomnego. Przymknął oczy i odrzucił w tył głowę na wysoką poręcz krzesła.

Chauvelina ogarnął strach, że zamiast rozniecić gasnącą iskrę życia w swym przeciwniku, zadał mu śmiertelny cios. Przerażony pobiegł do otwartych drzwi, prowadzących do sąsiedniej izby.

– Wódki, prędko! – krzyknął.

H~eron, zbudzony nagle ze swej drzemki, podniósł głowę, spuścił na ziemię długie nogi i spytał:

– Co się stało?

– Wódki! – powtórzył niecierpliwie Chauvelin – więzień zemdlał…

H~eron wzruszył ramionami.

– Będziesz go cucił wódką?

– Ja może nie, ale ty z pewnością, obywatelu H~eronie – warknął Chauvelin – bo jeżeli tego nie uczynisz, umrze za godzinę.

– Do wszystkich diabłów! – krzyknął H~eron – zabiłeś go! Ty głupcze!

Zerwał się z miejsca, trzęsąc się na całym ciele, oszalały z gniewu; przeklinając na prawo i na lewo, przecisnął się przez gromadę żołnierzy, grających w kości lub w karty. Ustępowali mu z trwogi w popłochu, gdyż nie było bezpiecznie drażnić obywatela H~erona, gdy był rozgniewany.

H~eron podniósł żelazną sztabę, bez ceremonii odsunął na bok swego kolegę i wpadł do celi. Chauvelin, nie zważając na prostackie zachowanie się głównego agenta, poszedł za nim.

Stanęli na środku pokoju. H~eron zwrócił się szorstko do przyjaciela.

– Mówiłeś, że umrze za godzinę.

Chauvelin wzruszył ramionami.

– Na razie rzeczywiście nie wygląda na to – rzekł sucho.

Blakeney siedział wedle swego zwyczaju z ręką wyciągniętą na stole, druga spoczywała mu na kolanach. Cień uśmiechu igrał znów na jego twarzy.

– Nie za godzinę, obywatelu H~eronie, nawet nie za dwie…

– Jesteś szaleńcem – żachnął się H~eron. – Miałeś już siedemnaście dni tej zabawy, czy jeszcze ci nie dosyć?

– W zupełności, drogi przyjacielu – odparł Blakeney silniejszym głosem.

– Siedemnaście dni – powtórzył tamten, kiwając rozwichrzoną czupryną – przyszedłeś tu drugiego, a dziś mamy dziewiętnastego…

– Dziewiętnastego? – zastanowił się sir Percy – a jaka to data w języku chrześcijańskim?

– Siódmego lutego, do usług twoich, sir Percy – odparł spokojnie Chauvelin.

– Dziękuję, sir, w tej przeklętej norze traci się rachubę czasu.

Chauvelin, w przeciwieństwie do swego prostackiego kolegi, pilnie śledził więźnia. Spostrzegł w nim nieuchwytną, subtelną zmianę zaszłą widocznie wskutek ostatniego wysiłku. Na pierwszy rzut oka postawa Blakeney'a była wciąż ta sama: głowę miał podniesioną, oczy wpatrzone w nieuchwytną dal; ale wyraz przygnębienia i zmęczenia spotęgował się wkoło podkrążonych oczu. Bystremu dyplomacie zdawało się, że siła żywotna, nieugięta wola i owa nadprzyrodzona potęga, które przed chwilą jeszcze wywoływały w nim tak wielki podziw, słabły powoli. Blakeney spojrzał na niego.

Serce Chauvelina zadrgało radością. Ironiczny jego uśmiech przywitał to znękane spojrzenie. Przyszła na niego wreszcie kolej drwin i żartów, gdyż zbliżał się koniec, nieunikniony koniec, dla którego pracował, knuł i wprawiał swe serce do szatańskiego okrucieństwa. Następował powoli upadek duszy z zawrotnych wyżyn ofiary i poświęcenia, na których usiłowała utrzymać się przez pewien czas, póki ciało i wola nie uległy i nie runęły w przepaść nieuniknionej hańby i upokorzenia.

Rozdział II. Złamany opór

Milczenie zapanowało w czarnej celi. Dziki triumf gorzał w oczach Chauvelina i nawet H~eron ten rubaszny, prostacki parobek, zdawał sobie teraz sprawę z zaszłej u więźnia zmiany.

Blakeney westchnął ciężko i zniechęconym bezradnym ruchem wsparł łokcie na stole. Głowa opadła mu ciężko na piersi.

– Sameś sobie winien, obywatelu – krzyknął H~eron – czemuś czekał tak długo?

A gdy więzień nie dawał odpowiedzi, tylko patrzył na obu mężczyzn błędnymi oczyma, Chauvelin rzekł spokojnie:

– Więcej niż dwa tygodnie straciłeś na bezcelowym uporze, sir Percy, ale szczęśliwym trafem nie jest jeszcze za późno.

– Kapet? – nastawał H~eron – powiedz nam, gdzie Kapet?

Przechylił się przez stół. Oczy płonęły mu krwawo, a głos drżał z podniecenia.

– Przestańcie mnie dręczyć… – szepnął więzień tak słabym głosem, że oprawcy musieli natężyć słuch. – Pozwólcie mi spać i odpocząć.

– Cisza grobowa zapanuje wkoło ciebie – odparł Chauvelin szorstko – jeżeli przemówisz. Gdzie Kapet?

– Nie mogę wam wytłumaczyć… za daleka droga…

– Cóż z tego?

– Zaprowadzę was do Kapeta, jeżeli pozwolicie mi odpocząć.

– Nie potrzebujemy, byś nas prowadził – warknął H~eron. – Powiedz nam, gdzie Kapet, a damy sobie sami radę.

– Mówię wam, że nie mogę. Droga zanadto zawiła, zbyt odległa od głównego traktu; tylko moi przyjaciele i ja znamy miejsce, gdzie się ukrywa.

Znów cień śmierci przeszedł po twarzy więźnia; głowa jego runęła na poręcz krzesła.

– Umrze, zanim coś wygada – mruknął Chauvelin. – Masz zwykle przy sobie wódkę, obywatelu H~eronie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: