Główny agent zrozumiał, że nie było czasu do stracenia. Miałby umrzeć w chwili poddania się?
Wyciągnął flaszkę z kieszeni płaszcza i przytknął ją do ust Blakeney'a.
– Podły napój – szepnął słabo więzień. – Zemdleję prędzej, niż wypiję tę lurę.
– Kapet, gdzie Kapet? – powtarzał wciąż natarczywie H~eron.
– Sto, dwieście, trzysta mil stąd. Dam znać jednemu z członków ligi, a on skomunikuje się z towarzyszami. Muszę się przygotować – tłumaczył Blakeney. H~eron zaklął głośno.
– Gdzie Kapet? Powiedz nam, gdzie Kapet, inaczej…
Jak rozjuszony tygrys, któremu wydarto zdobycz, zerwał się i byłby na pewno zamknął na wieki usta, posiadające cenną tajemnicę, gdyby Chauvelin nie był zawczasu uchwycił go za rękę.
– Co robisz, obywatelu, co robisz? – krzyknął rozkazująco. – Nazwałeś mnie szaleńcem przed chwilą, gdy myślałeś, że zabiłem więźnia. Musimy najpierw wydobyć z niego sekret, potem niech sobie umiera.
– Dobrze, ale nie w tej przeklętej norze – jęknął Blakeney.
– Na gilotynie, jeżeli odpowiesz na nasze pytania – wrzasnął H~eron, którego wściekłość ponosiła, a jeżeli będziesz milczał, to umrzesz z głodu tu, w tej dziurze! Tak, z głodu! – zawył, odsłaniając rząd dużych, wyszczerbionych zębów, jak u kundla. – Każę zamurować dziś jeszcze drzwi i żadna istota żyjąca nie przejdzie tego progu, dopóki twe ciało nie zgnije i szczury go nie rozszarpią.
Więzień podniósł znów głowę, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, jak gdyby pod wpływem febry; zwrócił na swego prześladowcę szkliste, pełne trwogi wejrzenie.
– Chcę umrzeć na otwartym powietrzu, a nie w tej dziurze – szepnął.
– W takim razie powiedz nam, gdzie Kapet.
– Nie mogę – Bóg mi świadkiem. Ale zaprowadzę was do niego, przysięgam. Każę moim towarzyszom wydać Kapeta. Czy myślicie, że nie chciałbym powiedzieć wam prawdy, gdybym tylko mógł?
H~eron, którego despotyczne instynkty burzyły się wobec sprzeciwiania się jego woli, napierał w dalszym ciągu na więźnia, ale Chauvelin położył kres tym indagacjom.
– Nic w ten sposób nie wskórasz, obywatelu – rzekł – ten człowiek majaczy i nie jest w stanie dać nam jasnych informacji.
– Cóż zatem robić? – żachnął się tamten. – Nie przeżyje dwudziestu czterech godzin i z każdą chwilą będzie gorzej.
– Musisz złagodzić swoje rozporządzenia co do niego.
– Przedłużymy w ten sposób nieznośny stan rzeczy, a tymczasem wywiozą dzieciaka poza granice Francji.
Więzień oparł głowę o stół i zapadł w odrętwienie, jedyny rodzaj snu, na który zdobyć się mogła wyczerpana natura.
H~eron szarpnął go brutalnie za ramię.
– Nic z tego, mój bracie – wrzasnął – nie załatwiliśmy jeszcze sprawy Kapeta.
Więzień nie dawał znaku życia.
Chauvelin położył rękę na ramieniu kolegi.
– Mówię ci, obywatelu, że to na nic – rzekł ostro, chyba, że nie liczysz już na odnalezienie Kapeta. Jeżeli nie dajesz za wygraną, musisz zapanować nad sobą; spróbuj dyplomacji, gdy siła zawiodła.
– Dyplomacja! – zaśmiał się H~eron. – Na wiele ci się przydała w Calais zeszłej jesieni, obywatelu Chauvelin?
– Ale za to przydała mi się teraz – odparł Chauvelin. – Musisz przyznać, obywatelu, że to moja dyplomacja dała ci możność odnalezienia Kapeta.
– Możność? – mruknął tamten. – Dotąd mamy tylko możność zagłodzenia więźnia, ale czy zbliżamy się do upragnionego celu, zgłębienia tajemnicy?
– Oczywiście. Po dwóch tygodniach systematycznego osłabiania człowieka jesteśmy bliżej celu niż wówczas, gdy był w pełni sił.
– A jeżeli Anglik nie rozsznuruje ust i umrze tymczasem?…
– Nie umrze, jeżeli zgodzisz się na jego prośbę. Daj mu dziś wieczorem pożywną kolację i pozwól mu spać aż do rana.
– Jutro znów się uprze. Jestem pewien, że ma jakiś plan w głowie.
– Być może – odparł sucho Chauvelin. – Ale zdaje mi się – dodał z pogardą, rzuciwszy okiem na mizerną postać swego wspaniałego niegdyś nieprzyjaciela – że ani duch ani ciało nie są na razie zdolne wymyślić konkretnego spisku. Gdyby jednak plan ucieczki wyłonił się z jego mrocznego umysłu, daję ci słowo, obywatelu H~eronie, że będziesz mógł z łatwością ten plan wniwecz obrócić, jeżeli postąpisz wedle mej rady.
Eksambasador rewolucyjnej republiki francuskiej miał wielki dar przekonywania ludzi i tym razem dopiął celu. Był o wiele sprytniejszy od agenta „komitetu bezpieczeństwa publicznego”. Chauvelin przypominał zwinną, przebiegłą panterę, zręczną w swych ruchach, która potrafi wyśledzić ofiarę, tropić ją przytłumionymi krokami i napaść, gdy jest znużona; H~eron podobny był raczej do rozjuszonego bydlęcia, które rzuca się na oślep bez żadnego planu, bije głową o mur, nie obliczywszy swych sił i pozwala ofierze wymknąć się dzięki brutalności i niezręczności napadu.
Chauvelin miał jednak przeciwko sobie dawne niepowodzenia, a szczególnie swą kompromitację w Calais. H~eron wiedział, że znajduje się wciąż w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale nie czując się na siłach, by wyjść z obecnej sytuacji bez pomocy Chauvelina, starał się na każdym kroku upokarzać dyplomatę drwiąc z jego argumentów.
– Twoje rady nie przydały się wiele zeszłej jesieni w Calais – rzekł i splunął z pogardą.
– A przecież, obywatelu H~eronie – odparł dyplomata z niezmąconym spokojem – nie pozostaje ci nic innego. Czy masz oczy? Przypatrz się więźniowi uważnie. Jeżeli nie będziesz go ratował, umrze za kilka godzin, a co wtedy będzie?
Odciągnął znów na bok kolegę z dala od pojmanego lwa, pogrążonego w półśnie, podobnym raczej do śmierci.
– Co się wówczas stanie z tobą, obywatelu H~eronie? – powtórzył, zniżając głos. – prędzej czy później ktoś z intrygantów z Konwencji dowie się, że nie ma już małego Kapeta w Temple, że podstawiono nędzne dziecko zamiast niego i że ty, obywatelu H~eronie, razem z komisarzami, okłamujecie od dwóch tygodni naród i jego przedstawicieli. A wtedy – co się stanie?…
Uczynił znaczący gest palcami po szyi. H~eron nie znalazł odpowiedzi.
– Zmuszę tego przeklętego Anglika do gadania – rzekł ze złością.
– Nie uda ci się – odparł stanowczo Chauvelin. – W stanie, w jakim się znajduje, nie może udzielić najmniejszej informacji, nawet choćby chciał, a to jest wątpliwe.
– Masz wrażenie, że nie poddał się jeszcze?
– Nie. Sili się jeszcze na opór, ale daremnie. Człowiek tej miary przecenia zawsze swe siły. Przypatrz mu się uważnie – powinieneś zauważyć, że nie mamy już czego się obawiać.
H~eron robił w tej chwili wrażenie żarłocznego zwierza, trzymającego w swych pazurach dwie ofiary. Nie mógł pogodzić się z myślą, by Anglik opuścił tę ciasną celę, w której nie spuszczał go z oka dniem i nocą i gdzie z każdym dniem, z każdą godziną możliwość ucieczki stawała się wątpliwszą. Z drugiej strony rozumiał, że nadzieja odebrania małego Kapeta nigdy się nie ziści, jeżeli więzień milczeć będzie do końca.
– Chciałbym mieć niezachwianą pewność, że działasz w tej samej myśli co ja.
– Działam zupełnie w tej samej myśli, obywatelu H~eronie; czyż nie widzisz, że nienawidzę tego Blakeney'a tysiąc razy więcej od ciebie? Jak namiętnie pragnę jego śmierci, wie tylko piekło lub niebo; przede wszystkim jednak pragnę jego upokorzenia i dlatego doradzam ci i pomagam. Gdy pojmałeś tego człowieka, chciałeś go stawić przed trybunał, posłać na śmierć wśród uciechy całego Paryża i uwieńczyć koroną męczeńską. Byłby ci urągał, pomiatał tobą do ostatka, aż do stóp gilotyny. Ty, twoi poplecznicy i wszystkie straże paryskie nie mieliście mocy nad nim, gdy był w pełni swych młodych sił, przy sprzyjającym mu zawsze szczęściu. Dzień wyprowadzenia go z więzienia na gilotynę byłby dniem twej sromotnej porażki. Znalazłszy się poza celą więzienną, silny i zdrów, choćby otoczony najsilniejszą strażą, umknąłby z pewnością. Jestem o tym tak przekonany, jak o tym, że żyję. Znam tego intryganta, ale ty go nie znasz. Nie tylko z moich rąk się wyślizgnął. Spytaj obywatela Collot d'Herbois, sierżanta Bibot przy bramie M~enilmontant, generała Santerre i jego straż. Oni wszyscy mogą ci coś o nim powiedzieć. Gdybym wierzył w Boga lub diabła, musiałbym przypuszczać, że ma siły nadprzyrodzone do pomocy i sforę szatanów na zawołanie.