Armand wziął kopertę, usiadł przy stole i nachylił pismo ku światłu. Przeczytał list bardzo uważnie aż do końca, potem odczytał go raz jeszcze. Czynił to samo, co przed chwilą Chauvelin: szukał pomiędzy wierszami innego, głębszego znaczenia słów, skreślonych własnoręcznie przez Percy'ego.

Armand ani na chwilę nie wątpił, że te puste słowa miały jedynie na celu zamydlenie oczu nieprzyjaciołom. Znał wodza równie dobrze jak Małgorzata i nie przypuszczał, że Blakeney gra rolę tchórza, ale jako wierny przyjaciel i towarzysz zrozumiał, że jego obowiązkiem było odgadnąć, czego wódz od niego wymagał.

Myśl jego powróciła do poprzedniego listu, który oddała mu Małgorzata, tego listu pełnego dobroci i przyjaźni, który przyniósł mu nadzieję, radość i pokój. I nagle jedno zdanie stanęło mu żywo przed oczami: „Jeżeli otrzymasz kiedykolwiek inny list ode mnie, to jakakolwiek będzie jego treść, uczyń, co ci w nim rozkazuję i poślij natychmiast jeden odpis Ffoulkesowi, a drugi Małgorzacie”.

Teraz wszystko stało mu się zupełnie jasne: jego obowiązek i dalsze postępowane. Rozkaz Percy'Ego był wyryty w jego pamięci.

Chauvelin czekał ze zwykłą niewzruszoną cierpliwością. Gdy Armand skończył czytanie, rzekł spokojnie:

– Jedno pytanie, obywatelu, i nie zatrzymuję cię dłużej. Ale przede wszystkim czy oddasz mi łaskawie ten lit? To cenny dokument, który na zawsze pozostanie w archiwum narodu.

Zanim jednak skończył, Armand z intuicją, która zjawia się czasem w krytycznych chwilach, uczynił to, czego Blakeney byłby niewątpliwie od niego zażądał. Przyłożył papier do świecy, róg cienkiego zmiętego papieru stanął w płomieniach i zanim Chauvelin wypowiedział słowo lub uczynił ruch protestu, ogień ogarnął arkusz. Armand rzucił zwęglone szczątki na ziemię i zdeptał je nogą.

– Wybacz, obywatelu – rzekł – przypadek…

– Bezowocny akt pietyzmu – przerwał Chauvelin, hamując gniew – gdyż czyn „Szkarłatnego Kwiatu” nie straci swej doniosłości z powodu głupiego zniszczenia dokumentu. Rycerski „Szkarłatny Kwiat”, szlachetny i wykwintny angielski gentleman, zgodził się na oddanie w nasze ręce niekoronowanego króla Francji w zamian za własne życie i wolność. Zdaje mi się, że nawet najzaciętszy jego wróg nie mógł pragnąć lepszego zakończenia kariery, nie mającej równej sobie w Europie. Ale dość tego – czas nagli. Muszę pomagać H~eronowi w przygotowaniach do drogi. Czy zastosujesz się do życzeń sir Percy'ego Blakeney'a, obywatelu St. Just?

– Ma się rozumieć.

– Musisz czekać przy bramie Pałacu Sprawiedliwości o szóstej rano.

– Stawię się na pewno.

– Towarzyszyć nam będziesz w naszej ekspedycji w roli zakładnika…

– Rozumiem doskonale.

– Hm… Jesteś odważny… Nie boisz się, obywatelu St. Just?

– Czego mam się bać?

– Będziesz życiem gwarantować, obywatelu, że wasz wódz nas nie zwodzi. Prócz tego myślałem w tej chwili o pewnych okolicznościach, które spowodowały zaaresztowanie sir Percy'ego Blakeney'a…

– Myślałeś o mojej zdradzie – odparł młody człowiek zimno, choć twarz jego powlokła nagle trupia bladość – o moim ohydnym kłamstwie, które uczyniło ze mnie to, czym jestem – stworzenie niegodne, by chodziło po ziemi…

– Cóż znowu – zaprotestował Chauvelin uprzejmie.

– Ohydne kłamstwo – ciągnął Armand dalej gwałtownie – uczyniło mnie podobnym do Kaina i Judasza. Gdy wciągnąłeś mnie w ten piekielny spisek, Janka Lange była już wolna!

– Wolna, ale nie całkiem bezpieczna…

– Kłamstwo, kłamstwo, za które bądź po trzykroć przeklęty! Wielki Boże! Czy się nie lękasz? Zdaje mi się, że gdybym cię teraz udusił własnymi rękoma, nie dokuczałyby mi tak nieznośne wyrzuty sumienia.

– Oddałbyś w ten sposób smutną przysługę swemu byłemu wodzowi – rzekł Chauvelin ironicznie. – Sir Percy Blakeney, obywatelu St. Just, przestałby żyć przed wschodem słońca, gdybym się nie zjawił w więzieniu do szóstej z rana. Tak ułożyliśmy się z H~eronem, zanim przyszedłem do ciebie.

– Wiem, że dbacie bardzo o swe nędzne skóry, ale nie potrzebujesz się obawiać. Wypełnię rozkazy mego wodza, który nie polecił mi ciebie zamordować.

– To bardzo ładnie z jego strony. A więc możemy liczyć na ciebie? Nie boisz się?

– Bać się zemsty „Szkarłatnego Kwiatu” za olbrzymią krzywdę, którą mu wyrządziłem? – odrzekł Armand dumnie i wyzywająco – nie, sir, nie boję się tego. Spędziłem ostatnie cztery tygodnie na bezustannej modlitwie do Boga, by dał mi sposobność poświęcenia życia za niego.

– Hm… według wszelkiego prawdopodobieństwa twoje modlitwy nie zostaną wysłuchane, obywatelu, co, mam wrażenie, często się zdarza. Zresztą nie wiem dokładnie, bo sam nigdy się nie modlę, ale w tym wypadku śmiałbym twierdzić, że nie ma najmniejszej nadziei pomocy Bożej; gdyby nawet sir Percy Blakeney miał zamiar wywrzeć na tobie swą zemstę, nie narazi innego życia, które będziemy mieli w swych rękach.

– Innego życia?

– Tak. Twoja siostra, lady Blakeney, przyłączy się do naszej wyprawy. Sir Percy nie wie o tym dotąd – chcemy zrobić mu miłą niespodziankę. Przy najlżejszym podejrzeniu lub najmniejszej chęci ucieczki ze strony Blakeney'a twoje życie i życie Małgorzaty będzie stracone; rozstrzelają was na jego oczach. Nie mogę chyba jaśniej rzeczy przedstawić, obywatelu St. Just.

Młodzieniec drżał z oburzenia. Straszne obrzydzenie do samego siebie i do popełnionej zbrodni, przyczyny okropnego położenia, przepełniało mu duszę. Krwawa mgła przesłaniała mu oczy. Dostrzegał tylko twarz zwyrodniałego potwora, twórcy tego piekielnego planu. Zdawało mu się, że wśród głuszy nocnej ponad słabym, migotliwym płomieniem świecy, rzucającym wkoło ciemne kręgi, otaczały go zastępy szatanów, krzycząc: „Zabij go! Zabij teraz, uwolnij świat od tej żmii!” I gdyby Chauvelin okazał najlżejszy strach i cofnął się ku drzwiom, Armand oszalały gniewem, smagany wyrzutami sumienia, straszliwszymi jeszcze niż jego wściekłość, skoczyłby do gardła swemu wrogowi i zdusił go jak zjadliwego gada.

Ale spokój Chauvelina i jego zimna krew przywróciły Armandowi przytomność. Opanował się. Popełnił już dość złego przez nieokiełznaną namiętność, i Bóg jeden wie, jakie straszne skutki pociągnąłby znowu za sobą wybuch jego gniewu. Do uszu Armanda dochodziły jak echo słowa Chauvelina:

„Nie dożyłby do rana, gdybym się nie zjawił w więzieniu do szóstej”.

Krwawa mgła rozwiała się, pierzchły zastępy szatanów, tylko blada, ironiczna twarz terrorysty spoglądała na niego z ciemności nocy.

– Nie mam powodu zatrzymywać się dłużej, obywatelu St. Just – rzekł Chauvelin swobodnie. – Możesz jeszcze odpocząć kilka godzin aż do swego wyjazdu, a ja mam mnóstwo roboty. Dobranoc, obywatelu.

– Dobranoc – szepnął Armand mechanicznie.

Wziął świecę i odprowadził gościa do drzwi. Poczekał z lichtarzem w ręku, dopóki Chauvelin nie zszedł z wąskich schodów.

Loża dozorczyni była oświetlona. Bez wątpienia zapaliła lampę, otwierając bramę nocnemu przybyszowi. Nazwisko i trójkolorowa kokarda ułatwiły mu wstęp, a teraz czekała na jego powrót.

St. Just, zadowolony z odejścia Chauvelina, powrócił do swego pokoju.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: