Rozdział VI. Oby nam Bóg dopomógł!
Armand zamknął starannie drzwi na klucz i zapalił lampę, bo świeca dawała zbyt słabe światło, a miał przed sobą ważną pracę. Najpierw podniósł z ziemi sczerniały arkusz papieru i wygładził go starannie, z uszanowaniem, jakby relikwię; łzy wezbrały w jego oczach, ale nie wstydził się ich, bo nikt nie widział jego bólu. Ulżyły mu i wzmocniły jego postanowienie. Pozostał tylko mały strzęp listu, niezupełnie zniszczony przez płomień, ale Armand umiał każde słowo na pamięć.
Wziął pióro, papier i atrament i zrobił z pamięci odpis listu, dodając od siebie kilka słów do Małgorzaty:
„Oto, co otrzymałem od Percy'ego przez ręce Chauvelina. Nie pytam o wytłumaczenie, choć nie rozumiem… Muszę być posłuszny. W swym poprzednim liście przestrzegł mnie, że jeżeli kiedykolwiek dostanę jeszcze rozkaz od niego, mam wypełnić ślepo, co mi poleca, i skomunikować się z Tobą. Poddaję się chętnie jego rozkazom. Ale przestrzegam Cię, mateczko, że Chauvelin życzy sobie, byś towarzyszyła nam w jutrzejszej wyprawie. Percy nie wie jeszcze dotąd o tym planie, inaczej nie wyjechałby nigdy. Ci zbóje obawiają się, że w jego uległości kryje się podstęp, że snuje plany ucieczki, a nie wydanie delfina; chcą więc jego spisek wniwecz obrócić, zatrzymując Ciebie i mnie, jako zakładników. Bóg jeden wie, jak gorąco pragnąłbym oddać życie za mego wodza, ale Twoje życie, najdroższa mateczko, jest bezcenne, i dlatego przestrzegam Cię z góry. Oby nam Bóg dopomógł!”
Po napisaniu tych kilku słów zapieczętował kopertę wraz z odpisem listu Percy'ego, wziął do ręki świecę i zszedł na dół.
Ciemno już było w loży dozorcy i Armand musiał długo pukać, zanim go usłyszano. Wreszcie zjawiła się dozorczyni, zmęczona i znudzona tymi dwukrotnymi odwiedzinami w ciągu jednej nocy, ale miała pewną sympatię dla swego młodego lokatora, którego hojność była jakby promieniem słońca w jej ciężkiej szarej doli.
– Jest tu list do mojej siostry, obywatelko – rzekł Armand błagalnie. – Mieszka przy ulicy de la Charonne, niedaleko fortyfikacji, musi być doręczony w przeciągu godziny. Chodzi tu o nasze życie i bezpieczeństwo trzeciej osoby, bardzo nam drogiej.
Dozorczyni załamała ręce.
– Ulica de la Charonne koło fortyfikacji! – zawołała – i to w godzinę! Matko Najświętsza, obywatelu, to niemożliwe! Kto się tego podejmie?
– Musi się ktoś znaleźć, obywatelko – odparł stanowczo Armand – to niedaleko, a na posłańca czeka pięć luidorów.
– Pięć luidorów!
Oczy zaświeciły biednej spracowanej kobiecie. Suma ta wystarczy jej przynajmniej na dwa miesiące.
– Oddaj mi list, obywatelu – rzekła – zarzucę naprędce ciepłą spódnicę i szal i pójdę sama. Nie mogę posłać chłopca o tej godzinie.
– Przyniesiesz mi odpowiedź od mojej siostry – rzekł Armand, który nauczony doświadczeniem stał się bardzo ostrożny w ostatnich czasach. – Przynieś mi ją do pokoju, a ja ci dam pięć luidorów.
Poczekał, aż się ubrała. Słyszał, jak rozmawiała ze swoim chłopcem, tym samym, który przed dwoma tygodniami zaniósł zdradziecki list Blakeney'owi. Wszystko przypominało Armandowi ową okropną noc. Każdy godzina, którą spędził w tym domu była dla niego torturą. Nareszcie miał opuścić to mieszkanie. Może oczekująca go wyprawa zdejmie mu ciężar z serca.
Kobieta przygotowała się szybko. St. Just wytłumaczył jej jeszcze raz, gdzie znajdował się dom, po czym wzięła list i przyrzekła, że wróci w najkrótszym czasie z odpowiedzią.
Armand odprowadził ją do drzwi. Noc była ciemna i dżdżysta. Z ciężkim westchnieniem wrócił na górę.
Rozdział VII. Gdy zgasła
ostatnia nadzieja…
Małgorzata siedziała z sir Ffoulkesem w małym, ciasnym pokoiku przy ulicy de la Charonne nad sklepem Łukasza. List Armanda, przestrzegający o zamiarach Chauvelina, leżał otwarty na stole. W ręku trzymała zapieczętowaną paczkę, którą Percy oddał jej dziesięć dni temu z prośbą, by ją otworzyła dopiero wówczas, gdy już zgaśnie wszelka nadzieja.
Mała lampka, stojąca na stole, rzucała mdłe światło na nędzny, źle umeblowany pokój. Dwóch godzin brakowało jeszcze do świtu. Dozorczyni przyniosła list Armanda i Małgorzata nakreśliła, śpiesznie żądaną odpowiedź, pełną miłości i otuchy. Potem zawezwała sir Andrew Ffoulkesa. Nie opuszczał jej ani na chwilę w ciągu tych ciężkich dni, mieszkał w maleńkiej izdebce na poddaszu przy ulicy de la Charonne.
Na jej wezwanie zszedł śpiesznie, a teraz siedzieli razem przy lampce oliwnej, oświecającej ich blade i stroskane twarze.
Na dworze drobny, przenikliwy deszcz ze śniegiem bił o szyby, a mroźny wiatr przeciskał się przez szpary źle dopasowanych ram okiennych, przenikając ich chłodem. Ale ani Małgorzata, ani Ffoulkes nie zważali na zimno. Otulili się w płaszcze, nie zwracając uwagi na podmuchy wichru, która igrała płomieniem lampy.
– Rozumiem teraz – rzekła Małgorzata z tym spokojem, który się odzyskuje w chwilach najwyższej rozpaczy – rozumiem, co miał na myśli Percy, gdy kazał mi przyrzec, że nie otworzę tej koperty, dopóki nie będziemy mieli wrażenia, ja i ty, sir Andrew, że gra rolę tchórza. Tchórza! Wielki Boże! – zaszlochała z cicha, a potem zapytała: – Czy nie zdaje ci się, że nadeszła chwila otworzenia paczki?
– Bez wątpienia, lady Blakeney – odrzekł Ffoulkes poważnie. – Jestem przekonany, że już przed dwoma tygodniami Blakeney miał plan w głowie, który teraz dojrzał. Chce wydostać się za wszelką cenę z tej okropnej Conciergerie, z której wyjść niepodobna. Wiedziałem o tym z góry. Ale poza jej murami to inna sprawa. Nie wierzę, by człowiek tej miary co Blakeney miał zginąć z rąk tych psów.
Spojrzała na niego z wdzięcznością, ale z bezgranicznym smutkiem. Mówił o dwóch tygodniach. Widziała Percy'ego przed dziesięcioma dniami, a wtedy już śmierć na niego czyhała. Od tego czasu próbowała wciąż oddalać straszne widziadła, które wyobraźnia jej nasuwała: jego zwiększające się wciąż wyczerpanie, zanik woli i energii.
– Bóg zapłać, sir Andrew, za twoją wiarę i ufność – rzekła, próbując się uśmiechnąć – bez ciebie byłabym dawno straciła wszelką nadzieję, a ostatnie dni byłyby dla mnie piekłem bez twej pomocy i podpory. Bóg jeden wie, że nie brak mi odwagi, że zniosę wszystko, prócz jednej rzeczy… śmierci jego nie przeżyję… To byłoby ponad moje siły. Dlatego obawiam się, sir Andrew…
– Czego się obawiasz, lady?
– Boję się, że jeżeli Percy się dowie, iż jako zakładniczka ręczę swoim życiem za wynik wyprawy, to nie wytrzyma i ulegnie… Boże! – krzyknęła z rozpaczą – powiedz mi, co mam robić?
– Przede wszystkim otworzymy paczkę – rzekł Ffoulkes łagodnie – potem wytężymy wszystkie nasze siły, by wypełnić co do joty jego rozkazy; ani mniej, ani więcej, słowo w słowo, krok za krokiem i wierzę silnie, że będzie dobrze.
Jeszcze raz jego spokój, hart męski i wiara, dodały jej otuchy; osuszyła łzy i przystąpiła do otwierania pieczęci. W paczce były dwa listy: jeden bez adresu, przeznaczony widocznie dla niej i Ffoulkesa, drugi zaadresowany do barona Jana de Batza, ulica St. Jean de Latran 15, Paryż.
– List do tego okropnego barona de Batza? – rzekła Małgorzata, spoglądając ze zdumieniem na kopertę i obracając ją na wszystkie strony – do tego zarozumiałego pyszałka? Znam go i jego działalność. Jaki interes może mieć Percy do niego?
Sir Andrew był niemniej zdziwiony, ale nie mieli zamiaru tracić czasu na puste domysły.
Małgorzata rozwinęła list przeznaczony dla niej, i spojrzawszy na przyjaciela, którego twarz drgała ze wzruszenia, zaczęła z wolna czytać:
„Nie pytam się Was, czy mi ufacie, bo wiem jaka byłaby Wasza odpowiedź. Nie mogę zginąć w tej norze, jak szczur w pułapce, i muszę się wyswobodzić, by umrzeć przynajmniej pod Bożym niebem. Wy oboje zrozumiecie, a zrozumiawszy zaufacie mi aż do końca. Poślij w tej chwili załączony list do adresata, a Ciebie, Ffoulkesie, mój najwierniejszy przyjacielu, proszę z całej duszy, abyś czuwał nad Małgorzatą i nie opuszczał jej. Armand pozostanie przy mnie. Gdy przeczytasz ten list (a przeczytasz go dopiero wtedy, gdy Ty i ona przekonacie się, że nie ma już nadziei) namów ją, by powracała do Anglii jak najprędzej. W Calais skomunikujesz się z moim jachtem „Day Dreamem” zwykłym sposobem i wsiądziecie na pokład. Nie pozwól, by którykolwiek z członków ligi pozostał na ziemi francuskiej po Waszym odjeździe. Nakaż sternikowi, by zwrócił jacht ku Le Portel i czekał tam na mnie przez trzy noce. Po upływie tego czasu jedźcie prosto do Anglii, bo dłuższe czekanie byłoby bezcelowe. Wydaję te rozporządzenia dla bezpieczeństwa Małgorzaty i całej ligi, która obecnie bawi we Francji. Towarzyszu, błagam Cię, byś czuwał nad wypełnieniem tych zleceń, które są moją ostatnią wolą. De Batzowi dałem rendez_vous przy kaplicy świętego Grobu, za parkiem pałacu d'Ourde. On pomoże mi w ratowaniu delfina, a jeżeli przy sprzyjającym szczęściu zdołam i siebie wyratować dosięgnę Le Portel przez zamarzniętą rzekę Liane. Bezpieczeństwo Małgorzaty powierzam Tobie, Ffoulkes. Gdybym mógł przewidzieć przyszłość i upewnić się, że szczęśliwie dobiję do Anglii! Proś ją, by jechała w tej chwili do Calais. Przeczytaliście oboje, co napisałem – nie rozkazuję, tylko proszę. Wiem, że Ty, Ffoulkes, pozostaniesz przy niej, gdziekolwiek się uda. Niech Bóg ma Was w swojej opiece!”