Padło słowo komendy i orszak zatrzymał się.

Było już całkiem jasno, ale deszcz nie ustawał.

Rozkazano Armandowi zsiąść z konia i szeregowiec zaprowadził go do drzwi murowanego budynku, stojącego na osobności po prawej stronie ulicy. Otoczony był niskim murem i nieuprawnym kawałkiem ogrodu, który zamienił się w morze błota.

Naprzeciwko rozciągała się linia fortyfikacji, rysujących się niewyraźnie na tle mglistego nieba. Tu i tam widniały rzadko rozsiane domy i wiatraki, zanurzone w brązowej rozmokłej ziemi. Ta mało zamieszkała dzielnica wielkiej stolicy, tak pusta i opuszczona, zdawała się jakby bezużytecznym członkiem w tym żywym i pulsującym ciele.

Chauvelin stanął na progu i skinął na Armanda, by szedł za nim. Weszli przez ciemny, wąski korytarz do pokoju, w którym unosił się silny zapach kawy. W środku izby zastali nakryty stół z filiżankami ciepłej kawy. Chauvelin zachęcił Armanda uprzejmie do spożycia śniadania, twierdząc, że ciepły napój rozgrzeje mu skostniałe członki.

Gdy St. Just rozglądnął się po pokoju, zobaczył na drewnianej ławce pod ścianą swą siostrę Małgorzatę. Zerwała się, by zbliżyć się do niego, ale Chauvelin zatrzymał ją.

– Nie teraz, obywatelko – rzekł grzecznie.

Usiadła na powrót i Armand zauważył, jak zimne i zobojętniałe było jej spojrzenie.

– Spodziewam się, że nie ucierpiałaś bardzo od zimna, lady Blakeney – rzekł Chauvelin. – Przykro mi, że tak długo musiałaś na nas czekać, ale czasem przy wyjazdach opóźnienia są nieuniknione.

Nie odrzekła nic, tylko na jego powtórne zapytanie skinęła przecząco głową.

Armand czuł się lepiej po gorącej kawie. – Mateczko – rzekł po angielsku – napij się kawy, rozgrzejesz się nieco.

– Dziękuję ci, mój drogi – odparła. – Piłam już na śniadanie, a nie jest mi zimno.

Naraz drzwi otworzyły się gwałtownie i H~eron stanął na progu.

– Czy cały dzień spędzimy w tej przeklętej dziurze? – spytał groźnie.

Armand, który śledził siostrę bardzo uważnie, widział, że drgnęła na widok H~erona. Oczy utkwiła w nim, jak schwytany ptak na widok zbliżającego się węża.

Chauvelin nie dał się wyprowadzić z równowagi.

– Chwileczkę, obywatelu H~eronie – rzekł. – Ta kawa jest doskonała. Czy więzień jest z tobą? – spytał.

H~eron wskazał w stronę drugiego pokoju.

– Tam – rzekł krótko.

– W takim razie, obywatelu, bądź tak dobry i przyprowadź go tutaj; chcę wytłumaczyć mu, jak rzeczy stoją.

H~eron zaklął siarczyście, plunął dwa razy na ziemię i skinął na kogoś, który stał na korytarzu.

– Nie, sierżancie, nie ciebie wołam, tylko więźnia – rzekł gburowato.

Prawie równocześnie ukazał się w drzwiach sir Percy Blakeney. Ręce miał skute na plecach, ale trzymał się bardzo prosto, choć widać było od razu, że przychodziło mu to z wielką trudnością.

Na widok Armanda oczy zabłysły mu prawie niedostrzegalnie, ale gdy zoczył Małgorzatę, znękana jego twarz powlekła się trupią bladością.

Chauvelin śledził go uważnie, z czego Blakeney zdawał sobie doskonale sprawę i dlatego nie uczynił najmniejszego ruchu, tylko zagryzł wargi i spuścił oczy, by nie zdradzić ich blasku.

Ale nawet najchytrzejszy, najśmiertelniejszy wróg nie mógł dostrzec subtelnego porozumienia między Małgorzatą a człowiekiem, którego kochała. Był to jakby prąd magnetyczny, niewidoczny, nieuchwytny dla nikogo, prócz nich samych. Z góry przewidziała wszystko: wiedziała, że go zobaczy, że ujrzy jego wyczerpanie i bezsilność wobec nieuniknionego zła, i że nie dopuszczą ich do rozmowy. Usiłowała zatem wyrazić w swym spojrzeniu wszystko, czego wypowiedzieć jej nie było wolno: zapewnienie, że przeczytała jego ostatni list i gotowa wypełnić jego rozkaz, ale że przeznaczenie i wrogowie stanęli jej na przeszkodzie. Niewidocznie uczyniła ruch, jakby podawała komuś papier, a potem skinęła potwierdzająco. Tę odpowiedź on jeden rozumiał.

– Jesteś z pewnością zdziwiony, sir Percy – rzekł po chwili Chauvelin – że widzisz tu lady Blakeney. Ona i obywatel St. Just przyłączą się do naszej wyprawy. Nikt z nas nie zna miejsca, do którego nas prowadzisz. Obywatel H~eron i ja jesteśmy całkowicie w twoich rękach; może knujesz spisek na nasze życie, by ułatwić sobie ucieczkę? Dlatego nie dziw się, że zarządziliśmy pewne środki ostrożności, by zabezpieczyć się od spisków, z których słynie „Szkarłatny Kwiat”.

Urwał i tylko cichy chichot H~erona zamącił chwilową ciszę. Blakeney milczał. Widocznie wiedział, co nastąpi. Znał Chauvelina i rodzaj pomysłów, które zrodzić się mogły w jego umyśle, i z chwilą, gdy ujrzał Małgorzatę, zgadł, do czego dążył.

– Obywatel H~eron niecierpliwi się, sir Percy – ciągnął dalej Chauvelin – muszę się zatem śpieszyć. Lady Blakeney i obywatel St. Just są naszymi zakładnikami. Za najlżejszym podejrzeniem, że prowadzisz nas w zasadzkę, że cała wyprawa była tylko pretekstem do ułatwienia sobie ucieczki, a odnalezienie Kapeta próżną obietnicą, twoja żona i twój przyjaciel zostaną rozstrzelani na twoich oczach.

Na dworze deszcz uderzał w dalszym ciągu w szyby okienne, a wiatr wył żałośnie w obnażonych konarach drzew, ale w izbie żaden szmer nie przerywał śmiertelnej ciszy, choć w tej chwili nienawiść, miłość, dzika namiętność i wzniosła ofiara z samego siebie, najsilniejsze bodźce, które zna serce ludzkie, trzymały na uwięzi trzech mężów – każdy z nich był niewolnikiem swej głównej namiętności, każdy gotów był poświęcić dla niej wszystko.

H~eron odezwał się pierwszy.

– A więc – wrzasnął – na co czekamy jeszcze? Więzień wie, czego się trzymać. Możemy jechać dalej.

– Powoli, obywatelu – rzekł Chauvelin z flegmą, która stanowiła żywy kontrast z porywczym usposobieniem kolegi. – Czy zrozumiałeś, sir Percy, pod jakimi warunkami rozpoczynamy wszyscy podróż?

– Wszyscy? – spytał Blakeney. – Czy jesteś pewny, że przyjmuję twoje warunki i że gotów jestem wyruszyć w drogę?

– Jeżeli nie wyruszysz w drogę dobrowolnie – zawył H~eron – to zaduszę tę kobietę własnymi rękami, zaraz, teraz, na wstępie!

Blakeney spojrzał na niego przez na pół zmrużone powieki i tym, którzy go kochali, i tym, którzy go nienawidzili, zdawało się, że potężne muskuły kruszą się z wysiłku, by nie rzucić się, nie zabić… Ale po chwili zwrócił oczy ku Małgorzacie i ona jedna spostrzegła w nich wyraz niemej prośby o przebaczenie. Prawie równocześnie rysy jego wypogodziły się i w oczach odbił się wyraz najwyższej rezygnacji, do której tylko mężni są zdolni wobec nieuniknionego przeznaczenia.

Spojrzał na H~erona i rzekł spokojnie.

– Nie mam wyboru, obywatelu H~eronie. Masz rację – po co zwlekać?

Rozdział IX. Uciążliwa droga

Deszcz bezustanny, monotonny deszcz. Wiatr się zmienił, dął teraz z większą siłą, jęczał w konarach drzew i gnał po niebie ciężkie i szare chmury.

Zamarzły deszcz ranił żołnierzom ręce, wywołując na dłoniach pęcherze i odmrożenia, a konie rzucały niecierpliwie głowami, gdyż grudki ostrego śniegu zasypywały im uszy i kłuły delikatne nozdrza. Trzy dni okropnej, monotonnej drogi, przerywanej jedynie postojami w przydrożnych zajazdach lub zmianą warty w napotykanych posterunkach. Podczas drogi zaś jeno tupot kopyt końskich i turkot powozów zaprzężonych w silne konie, zmieniane na każdym postoju. Żołnierz na koźle zmuszał je, by dotrzymywały kroku jeźdźcom, którzy lekkim kłusem jechali przodem. Od czasu do czasu rozwichrzona głowa H~erona wychylała się z okna powozu, by pytał o drogę lub o odległość do najbliższego miasteczka. Krzyczał na żołnierzy, furmana, swego kolegę i na każdego, kto się nawinął, przeklinając daleką podróż, zimno i słotę.

Wieczorem drugiego dnia mieli wypadek. Więzień, który wskutek wyczerpania słaniał się na nogach, upadł na H~erona, gdy obaj wsiadali do powozu po odpoczynku w Amiens i obywatel H~eron pośliznął się w błocie. Uderzył głową silnie o stopień powozu, rozcinając sobie czoło. Był zmuszony założyć bandaż na głowę, co nie przyczyniło się do jego urody, tylko zepsuło mu jeszcze więcej humor.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: