Głos Małgorzaty umilkł. Otaczała ich głęboka cisza tej odległej części wielkiego miasta, w której sir Andrew Ffoulkes i ona znaleźli schronienie w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Cierpienie ich doszło do punktu kulminacyjnego po przeczytaniu listu, przychodzącego już jakby z tamtego świata.

Percy napisał go dziesięć dni temu; od tego czasu nie pozostawiono mu ani chwili spokoju. Ile sił i energii stracił w ciągu tych strasznych godzin samotności i udręki!

– Miejmy nadzieję, lady Blakeney – rzekł sir Andrew po chwili milczenia – że uda nam się twoja ucieczka z Paryża, ale według listu Armanda…

– Percy nie wypędza mnie przecież?

– Nie mogę cię zmusić, lady Blakeney, nie jesteś członkiem ligi.

– Jestem – odparła z mocą – i ślubowałam jak i wy posłuszeństwo; odjadę, kiedy sobie tego życzy; a ty sir Andrew, czy usłuchasz go także?

– Otrzymałem rozkaz, by zostać przy tobie – to łatwe zadanie.

– Czy wiesz, gdzie leży pałac d'Ourde?

– Wiem. Dwór jest pusty, a park całkiem zaniedbany. Właściciel uciekł po wybuchu rewolucji, zostawiając w domu gospodynię, dziwne stworzenie niespełna rozumu. Pałac i kaplica znajdują się w lesie na samym końcu posiadłości. Służyły Blakeney'owi i nam jako schronienie w wyprawach.

– Ale nie ma tam delfina?

– Nie, stosownie do listu Blakeney'a sprzed dziesięciu dni, Tony, który miał dziecko pod swoją opieką, miał przekroczyć dzisiaj granicę holenderską z jego królewską mością.

– Rozumiem – rzekła. – Ale co znaczy ten list do de Batza?

– Tego nie mogę sobie wytłumaczyć, ale oddam go najprędzej według podanego adresu, choć żal mi ciebie opuścić. Czy nie zgodziłabyś się na wyjazd z Paryża przedtem. Zdaje mi się, że lepiej to uczynić przed świtem. Wynajmę wózek Łukasza, i jeżeli staniemy w St. Germain jeszcze przed południem, mógłbym powrócić i oddać list de Batzowi. Muszę to sam załatwić, a w farmie Acharda będę spokojny o ciebie choćby przez parę godzin.

– Zgadzam się na wszystko, co uważasz za potrzebne, sir Andrew – rzekła – chcę zastosować się ściśle do ostatnich życzeń Percy'ego. Bóg jeden wie, jakbym pragnęła towarzyszyć mu krok za krokiem jako zakładniczka lub więzień, mniejsza o to, byleby go widzieć…

Zobojętniała na własny los, była bardzo blada, podbite oczy zdradzały bezsenne noce pełne męki i rozpaczy, ale płakać nie mogła, łez zabrakło.

– Będę gotowa za dziesięć minut, sir Andrew – rzekła. – Mam bardzo mało rzeczy ze sobą. Czy nie poszedłbyś tymczasem do Łukasza, by zamówić bryczkę?

Uczynił, jak sobie życzyła. Nie łudził się jej pozornym spokojem, wiedząc, ile cierpiała i ile jeszcze cierpieć będzie podczas tej uciążliwej podróży do Calais.

Poszedł do Łukasza, a w kwadrans potem Małgorzata zeszła ze schodów, gotowa do drogi. Zastała sir Andrew Ffoulkesa rozmawiającego z oficerem gwardii paryskiej, podczas gdy dwóch żołnierzy tego samego pułku stało przy koniu Łukasza. Sir Andrew zwrócił się do niej:

– Stało się to, czego się obawiałem, lady Blakeney – rzekł. – Ten człowiek przyjechał po ciebie. Nie daje żadnych wyjaśnień, tylko żąda, byś udała się z nim zaraz na posterunek policji na ulicę św. Anny, gdzie oczekuje ciebie obywatel Chauvelin z ramienia komitetu bezpieczeństwa publicznego.

Sir Andrew spostrzegł, że wyraz ulgi rozjaśnił bladą twarz Małgorzaty. Myśl o własnym bezpieczeństwie, podczas gdy Percy staczał nierówną walkę ze śmiercią, była dla niej nader ciężka. Posłusznie, bez szemrania poddawała się jego woli, ale przeznaczenie inaczej pokierowało jej losem – ciężar spadł jej z serca.

– Udam się w tej chwili z listem do de Batza – szepnął śpiesznie sir Andrew – a potem puszczę się w drogę ku północy. Skomunikuję się z członkami ligi i nakażę im, by opuścili Francję stosownie do woli wodza. Pojadę też do Calais i porozumiem się z kapitanem jachtu „Day Dreamu”. Liga wsiądzie na jego pokład i odpłynie ku Le Portel, o którym wspomina Percy. Ja zaś pójdę lądem do Le Portel, a jeżeli nie otrzymam wiadomości o tobie i o całej ekspedycji, skieruję się na południe ku pałacowi d'Ourde. Oto wszystko, co mogę uczynić. Jeżeli ci się uda, donieść Percy'emu lub Armandowi, gdzie się znajduję. Jestem spokojny, bo robię, co mogę, by wypełnić wolę Blakeney'a. Niech cię Bóg prowadzi, lady Blakeney, i ratuje Percy'ego!

Ucałował jej rękę, a ona skinęła na oficera, że gotowa puścić się w drogę.

Dorożka czekała już na nich. Zbliżyła się do niej pewnym krokiem i wsiadając do powozu, posłała sir Ffoulkesowi ostatnie pożegnanie.

Rozdział VIII. Posterunek przy ulicy

świętej Anny

Orszak opuszczał bramę Pałacu Sprawiedliwości. Zimno było przejmujące i ostry wiatr północny dął z wyżyn Montmartre, smagając mokrym śniegiem twarze żołnierzy.

Armand, którego palce były skostniałe z zimna, nie czuł nawet cugli w ręku. Chauvelin jechał tuż przy nim, ale nie zamienili ani jednego słowa od chwili, gdy mała grupka, złożona z dwudziestu konnych żołnierzy, zapełniła dziedziniec, a Chauvelin wydał rozkaz, by prowadzono na uwięzi konia Armanda. Zamknięta dorożka postępowała za jeźdźcami, otoczona konnymi żołnierzami. Brzydka, chuda głowa H~erona, podobna w wysokim kapeluszu do głowy cukru, ukazywała się od czasu do czasu w oknie karety. Nie był dobrym jeźdźcem, zresztą wolał mieć Blakeney'a pod okiem. Kapral powiedział Armandowi, że więzień zakuty w kajdany jedzie z H~eronem w powozie. Poza tym żołnierze nie mogli dać żadnego wyjaśnienia i nie wiedzieli nawet, dokąd jadą. Może w ich prostych umysłach powstawało pytanie: dlaczego tego więźnia eskortowano z taką paradą z Conciergerie, podczas gdy tysiące innych skazańców w mieście i na prowincji posyłano na gilotynę jak stado owiec do rzeźni bez tylu ceremonii?

Ale choć się dziwili, nie rozmawiali o tym między sobą. Twarze ich, zsiniałe od zimna, przedstawiały obraz najwyższej obojętności.

Zegar na wieży Notre Dame wydzwaniał siódmą, gdy wyruszono w drogę. Na wschodzie blade światło zimowego poranka wyłaniało się z panujących zewsząd ciemności. Wieże kościołów zarysowały się na tle szarego nieba, a poniżej na prawo zmarznięta rzeka jak stalowa wstęga wiła swe zgrabne skręty przed fasadą Luwru, którego surowe mury zdawały się grobowcem zamarłych olbrzymów przeszłości.

Wielka stolica budziła się ze snu. Ruch uliczny rozpoczynał się od samego rana, a w obozie pod gołym niebem mężczyźni, kobiety i dzieci, wprzągnięci do wielkiego dzieła odziewania i żywienia ludu francuskiego, nachylali się już nad pracą, zanim zimowy świt rozpostarł swe blade, ponure światło ponad wąskimi ulicami miasta.

Armand drżał z zimna. Ta milcząca jazda pod ołowianym niebem, wśród wichru i śniegu wydawała mu się snem. Gdy pierwsi jeźdźcy skręcili na „Pont au Change”, stanęła mu przed oczyma cała panorama tych trzech minionych tygodni. Dojrzał kamienicę przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, gdzie Percy mieszkał przed wyratowaniem delfina, poznał nawet okno, w którym wielki marzyciel snuł szlachetne plany, zanim nie powalił go bezwzględny przeciwnik. Na co? Po co? Armand nie śmiał spojrzeć na nędzny, obdarty powóz, unoszący dumnego, nieustraszonego wodza, siedzącego teraz w kajdanach obok nędznika, którego sama obecność była dla niego zniewagą.

Przejeżdżali koło domu na Quai de la Ferraille, gdzie Małgorzata mieszkała dziesięć dni temu. Tu odwiedził ją Armand, łudząc się, że nie domyśli się nigdy zbrodni, ciążącej na jego sumieniu. Próbował rzucić zasłonę na te kochające macierzyńskie oczy, choć wiedział, że rąbek zasłony musi podnieść się wcześniej czy później, a wtedy przekleństwo spadnie na niego, zamieniając go w tułacza, nie znającego ani spokoju, ani domu rodzinnego.

Gdy mała gromadka mijała więzienie „Temple”, jego bramę, posterunek i okienko odźwiernego, Armand zamknął oczy, gdyż nie mógł znieść tego widoku.

Nic dziwnego, że drżał na całym ciele i otulał się staranniej w płaszcz. Każdy kamień, każda ulica budziła w nim wspomnienia. Wyrzuty sumienia mroziły mu krew w żyłach, a turkot fatalnego powozu dźwięczał mu w uszach jak piekielna wrzawa. Minęli w końcu ruchliwe dzielnice miasta i skręcili na ulicę św. Anny. Domy były tu rzadsze, poprzedzielane wąskimi pasami ogrodów warzywnych, lub tak zwaną „ziemią niczyją”.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: