– W porządku – wykrztusił wreszcie. – Zna pan temat.

– Nie mogę panu powiedzieć, jak się nazywam.

– A co pan mi może powiedzieć?

– Jedno zdanie: Trzymaj się od tego z daleka.

– I myśli pan, że ja posłucham?

– Musi pan – odparł spokojnie głos. – Potrzebujemy Bourne'a tam, gdzie go posłaliśmy.

– Bourne'a? – Aleks spojrzał ze zdumieniem na telefon.

– Tak, Jasona Bourne'a. Obaj wiemy, że nie przekonalibyśmy go w żaden inny sposób.

– Więc postanowiliście porwać mu żonę! Zwierzęta!

– Nic jej się nie stanie.

– A jaką możecie dać na to gwarancję? Przecież nie kontrolujecie w pełni biegu wypadków, bo z tego, co wiem, na pewno działacie przy pomocy dwóch lub trzech pośredników, żeby nikt nie mógł do was dotrzeć! Założę się, że nawet nie wiecie, kim oni są… Mój Boże, nie zadzwoniłby pan do mnie, gdybyście wiedzieli! Gdyby mógł się pan z nimi bezpośrednio skontaktować i uzyskać potwierdzenie lub zaprzeczenie, nie zawracałby pan sobie mną głowy!

– Wynika z tego, że obaj kłamaliśmy, czyż nie tak, panie Conklin? – zapytał po krótkim milczeniu arystokratyczny głos. – Kobieta nie uciekła i nie rozmawiała z mężem. Obaj graliśmy w ciemno i wygląda na to, że nic nie osiągnęliśmy.

– Jest pan barakudą, panie Nie-Wiadomo-Kto.

– Kiedyś był pan na moim miejscu, panie Conklin. A teraz, wracając do Webba: Co może mi pan o nim powiedzieć?

Aleks ponownie poczuł ucisk w gardle, tym razem połączony z ostrym ukłuciem w piersi.

– Zgubiliście ich, prawda? – wyszeptał. – Zgubiliście ją…

– Czterdzieści osiem godzin jeszcze o niczym nie świadczy – odparł głos obronnym tonem.

– Ale podczas tych czterdziestu ośmiu godzin nie udało wam się nic osiągnąć! – wykrzyknął Conklin. – Zaczęliście szukać swoich łączników, tych, którzy wynajęli tamtych ludzi, i okazało się, że ich nie ma! Mój Boże, straciliście kontrolę! Ktoś włączył się do gry, a wy nawet nie wiecie, kto to może być. Wcisnął się na wasze miejsce i odciął was od dopływu informacji!

– Podjęliśmy wszystkie niezbędne środki. – Głos stracił co najmniej połowę dotychczasowej pewności siebie. – Nasi najlepsi ludzie pracują bez chwili przerwy.

– Łącznie z McAllisterem w Hongkongu?

– Pan o nim wie?

– Wiem.

– McAllister to cholerny głupiec, ale zna się na swojej robocie. Rzeczywiście taro jest. Nie wpadamy w panikę. Na pewno wszystko się wyjaśni.

– C o się wyjaśni? – syknął z wściekłością Aleks. – Nie macie teraz nic do powiedzenia! Kontrolę przejął ktoś inny! Na jakiej podstawie przypuszczacie, że wam ją odda? Zabiliście żonę Webba, panie Nie-Wiadomo-Kto! Czy wy w ogóle wiecie, co chcieliście osiągnąć?

– Sprowadzić go tam, pokazać mu, o co chodzi, i wszystko wyjaśnić – odparł niepewnie głos. – Potrzebujemy go. – Mężczyzna odzyskał część tupetu. – Z tego, co wiemy, na razie wszystko odbywa się według ustalonego planu. W tym rejonie świata zawsze były ogromne kłopoty z utrzymaniem łączności.

– To stara wymówka w tym fachu.

– W każdym fachu, panie Conklin… Co pan o tym wszystkim myśli? Pytam zupełnie poważnie. Ma pan znakomitą opinię.

– Miałem.

– Opinii nie traci się ani nie zyskuje, tylko dokłada się do niej coraz to nowe elementy.

– Wie pan przecież, że nie jestem oficjalnie wprowadzony w sprawę.

– Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Jest pan jednym z najlepszych. Co pan o tym myśli?

Aleks potrząsnął głową; w kabinie robiło się coraz duszniej, a dobiegający z wnętrza lokalu gwar narastał z każdą minutą.

– To, co już powiedziałem: Ktoś się dowiedział, co planujecie, i postanowił to przechwycić.

– Ale dlaczego, na miłość boską?

– Dlatego, że ktokolwiek to jest, potrzebuje Jasona Bourne'a jeszcze bardziej od was – powiedział Aleks i odwiesił słuchawkę.

Była 18.28, kiedy Conklin wszedł do budynku portu lotniczego Dulles. Wcześniej czekał w taksówce pod hotelem Webba i kazał kierowcy jechać za Dawidem. Okazało się, że miał rację, choć obarczanie Dawida tą wiedzą nie miało żadnego sensu: taksówkę, w której siedział Webb, śledziły na zmianę dwa szare płymouthy. Niech i tak będzie. W Departamencie Stanu zatrudniają chyba coraz większych idiotów, pomyślał, zapisując numery rejestracyjne. Na lotnisku dostrzegł Dawida w najciemniejszym kącie jednej z kawiarni.

– To chyba ty, prawda? – zapytał, przysiadając się do stolika. – Czyżby blondynki naprawdę miały większe powodzenie?

– Przynajmniej w Paryżu. Czego się dowiedziałeś?

– Że pod kamieniami żyją obrzydliwe robaki, które nie potrafią się wydostać na powierzchnię. Z drugiej strony, gdyby nawet im się to udało, co by im przyszło ze słonecznego blasku?

– Słońce oświetla, a ty nie, Aleks. Przestań mówić zagadkami. Zaraz muszę się zgłosić do odprawy.

– Mówiąc w największym skrócie, obmyślili plan, żeby ściągnąć cię do Hongkongu. Opierali się przy tym na…

– Daruj sobie – przerwał mu Dawid. – Po co?

– Podobno cię tam potrzebują. Nie ciebie, Webb, tylko Jasona Bourne'a.

– Ponieważ, jak twierdzą, Bourne już się tam znajduje. Mówiłem ci, co bredził McAllister. Czy on jest w to zamieszany?

– Tego się nie dowiedziałem, ale spróbuję coś z nich wycisnąć. Jest jedna rzecz, z której musisz sobie zdawać sprawę: stracili kontakt ze swoimi łącznikami, tak że nie wiedzą, kogo wynajęli ani co się właściwie dzieje. Twierdzą, że to tylko chwilowe zakłócenie, niemniej zgubili Marie. Do gry włączył się ktoś inny, kto także bardzo cię. potrzebuje.

Webb uniósł dłoń do czoła, a spod przymkniętych powiek popłynęły w ciszy łzy.

– Wróciłem, Aleks – wyszeptał wreszcie. – Wróciłem do miejsca, którego w ogóle nie pamiętam. Mój Boże, jak ja ją kocham! Jak jej potrzebuję!

– Opanuj się! – syknął Conklin. – Powiedziałeś mi wczoraj w nocy, że mam jeszcze tęgi łeb, choć ciało do kitu. Ty masz i jedno, i drugie! Odegraj się!

– W jaki sposób?

– Stań się tym, kim chcą, żebyś się stał: kameleonem! Przemień się w Jasona Bourne'a!

– To było tak dawno…

– Możesz to zrobić! Podejmij ich grę!

– Zdaje się, że nie mam żadnego wyboru, prawda?

Z głośników rozległo się ostatnie wezwanie do odprawy pasażerów udających się lotem numer 26 do Hongkongu.

Siwowłosy Havilland odłożył słuchawkę, oparł się głęboko w fotelu i spojrzał na McAllistera stojącego przy dużym, osadzonym na ozdobnym trójnogu globusie. Palec podsekretarza stanu spoczywał na południowych krańcach Chin, lecz jego oczy były skierowane na ambasadora.

– Załatwione – oznajmił dyplomata. – Wsiadł do samolotu.

– To straszne… – szepnął McAllister.

– Rozumiem, że może pan tak myśleć, ale zanim wyda pan ostateczny wyrok, proszę rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Nas to już nie dotyczy. Od tej pory nie ponosimy najmniejszej odpowiedzialności za wydarzenia, jakie się rozegrają. Kontrolę przejęła inna, nieznana siła.

– Boże, to okropne!

– Czy pański Bóg wziął pod uwagę konsekwencje ewentualnej porażki?

– Dał nam wolną wolę. Ogranicza nas jedynie sumienie.

– To banały, panie podsekretarzu. Istnieje jeszcze coś takiego, jak większe dobro.

– A także ludzka istota, człowiek, którym manipulujemy, wpędzając go ponownie w koszmar, z którego dopiero co się otrząsnął. Czy mamy do tego prawo?

– Wiem tylko tyle, że na pewno nie mamy wyboru. On jest w stanie osiągnąć to, czego nie udałoby się dokonać nikomu innemu, pod warunkiem, że dostarczymy mu odpowiedni powód.

McAllister zakręcił globusem i podszedł do biurka ambasadora.

– Może nie powinienem tego mówić, ale powiem – wycedził, stając tuż przed Raymondem Havillandem. – Jest pan najbardziej niemoralnym człowiekiem, jakiego spotkałem.

– To pozory, panie podsekretarzu. Mam jedną zaletę, która przeważa wszystkie grzechy, jakie popełniłem lub popełnię. Użyję wszelkich środków, choćby najbardziej wstrętnych, żeby nie dopuścić do zagłady tej planety. W tym celu gotów jestem nawet poświęcić życie niejakiego Dawida Webba, jeśli potrzebuję go jako Jasona Bourne'a.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: