– Tak, proszę pana, ale pan Liang jest zastępcą dyrektora… Jego pierwszym zastępcą… To podobno bardzo pilna sprawa. Dzwoni od godziny co kilka minut. Zaraz pana z nim połączę, sir.
Dawid szybko odłożył słuchawkę. Jeszcze nie był przygotowany do rozmowy z Liangiem, czy też, by ująć to bardziej precyzyjnie, Liang nie był gotowy do rozmowy z nim. Nie osiągnął jeszcze stanu, do jakiego Dawid miał zamiar go doprowadzić. Na pewno był mocno przestraszony, niewykluczone, że znajdował się już na granicy paniki, ponieważ stanowił pierwsze, najmniej ważne ogniwo i spaprał paskudnie robotę, nie umieszczając wskazanego człowieka w specjalnie przygotowanym, wyposażonym w podsłuch apartamencie. Jednak Dawidowi nie wystarczała granica paniki; chciał zepchnąć Lianga za jej krawędź. Najpewniejszym i najszybszym sposobem było uniemożliwienie mu złożenia jakichkolwiek wyjaśnień i usprawiedliwienia się przed chlebodawcami.
Webb wepchnął zakupione rzeczy do szuflad, wrzucił tam jeszcze przedmioty wyjęte z lotniczej torby i ukrył między nimi linkę z przelot-kami, a następnie postawił przycisk na biurku i wsadził nóż do kieszeni marynarki. Kiedy spojrzał na szpikulec do lodu, uderzyła go dziwna myśl: wystraszony człowiek może łatwo wpaść w panikę na widok jakiejś przerażającej rzeczy. Ujął ostrożnie szpikulec przez chusteczkę, wytarł go starannie, po czym przeszedł do niewielkiego przedpokoju i wbił śmiercionośne narzędzie w białą ścianę naprzeciwko drzwi, mniej więcej na poziomie oczu. Rozległ się dzwonek telefonu;
brzęczał bez przerwy, jak oszalały. Webb wyślizgnął się z pokoju, pobiegł w kierunku wind, schował się za zakrętem korytarza i wysunął ostrożnie głowę.
Nie omylił się; błyszczące, metalowe drzwi otworzyły się, z windy wypadł Liang i pognał do pokoju Webba. Dawid wychylił się nieco bardziej, obserwując, jak zastępca dyrektora naciska nerwowo przycisk dzwonka, a potem zaczyna coraz głośniej stukać w drzwi.
Na piętrze zatrzymała się następna winda i wyszły z niej dwie roześmiane pary. Kiedy mijały Webba, jeden z mężczyzn spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wzruszył nieznacznie ramionami. Dawid ponownie skoncentrował uwagę na Liangu. Wicedyrektor dosłownie szalał pod drzwiami, na przemian dzwoniąc i waląc w nie pięścią. W pewnej chwili przestał i przyłożył na moment ucho do drewnianej powierzchni, a następnie, najwidoczniej usatysfakcjonowany, wydobył z kieszeni pęk kluczy i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Dawid w ostatniej chwili cofnął głowę. Nie musiał teraz nic widzieć; wystarczy, że będzie słyszał.
Oczekiwanie nie trwało zbyt długo. Do jego uszu dobiegł zduszony, przerażony krzyk, a zaraz potem głośne trzaśniecie drzwi. Tkwiący w ścianie szpikulec spełnił swoje zadanie. Dawid wysunął ostrożnie głowę: zdyszany Liang stał przy windach, chwiejąc się wyraźnie na nogach i naciskając raz po raz przycisk. Wreszcie zadźwięczał elektroniczny sygnał, metalowe drzwi rozsunęły się i wicedyrektor wskoczył do windy.
Dawid nie miał jeszcze sprecyzowanego planu, ale wiedział mniej więcej, co powinien zrobić, był to bowiem jedyny i najbardziej oczywisty sposób postępowania. Wróciwszy biegiem do pokoju chwycił słuchawkę i naciskając w pośpiechu klawisze wybrał zapamiętany numer.
– Tu portiernia – rozległ się przyjemny głos. Chyba Hindus, pomyślał Dawid.
– Czy mówię z szefem portierni?
– Tak, proszę pana.
– Na pewno? Nie z którymś z pomocników?
– Niestety, nie. A z którym konkretnie życzy pan sobie mówić?
– Wolę z panem – odparł Webb. – Chodzi mi o sprawę, która musi być załatwiona z największą dyskrecją. Czy mogę na pana liczyć? Potrafię się odpowiednio odwdzięczyć.
– Czy jest pan gościem naszego hotelu?
– Tak.
– Jak się domyślam, nie wchodzi w grę nic, co by mogło nas narazić na jakieś straty lub nieprzyjemności?
– Wręcz przeciwnie. Dzięki temu umocnicie jeszcze bardziej swoją renomę.
– Jestem do pańskich usług, sir.
Ustalono, że limuzyna prowadzona przez najbardziej doświadczonego kierowcę podjedzie za dziesięć minut do bocznego wyjścia na Salisbury Road. Za swoją gotowość do współpracy, a także za to, że nie wprowadzi do komputera nazwiska klienta, portier otrzyma dwieście dolarów. Jeden z boyów zaprowadzi pana Cruetta do windy dla personelu, która zwiezie go do podziemia, skąd wychodzi się prosto na Salisbury Road.
Pozbywszy się ustalonej sumy, Dawid zajął miejsce na tylnym siedzeniu daimiera. Z zadowoleniem stwierdził, że za kierownicą siedzi ubrany w uniform niemłody już mężczyzna o znudzonym wyrazie twarzy, z trudem zmuszający się do okazania uprzejmości.
– Dzień dobry panu! Nazywam się Pak-fei i zapewniam pana, że na pewno będzie pan ze mnie zadowolony. Pan mi powie, gdzie chce jechać, a ja pana tam zawiozę! Wiem wszystko!
– Na to właśnie liczyłem – odparł cicho Webb.
– Słucham, proszę pana?
– Wo buski lukę – powiedział Dawid, dając kierowcy jasno do zrozumienia, że nie jest zwyczajnym turystą. – Nie byłem tu od wielu lat i chcę sobie przypomnieć pewne rzeczy – mówił dalej po chińsku. – Co byś powiedział na normalny objazd wyspy, połączony z krótkim wypadem do Koulunu? Muszę tu być z powrotem za jakieś dwie godziny… Aha, od tej pory będziemy mówić wyłącznie po angielsku.
– Pana chiński jest bardzo dobry! Z wyższych sfer, ale wszystko rozumiem. Tylko dwie zhongtou…
– Dwie godziny – przerwał mu Webb. – Pamiętaj, tylko po angielsku, nie chcę się powtarzać. Jeśli dobrze się spiszesz, dostaniesz napiwek za całe dwadzieścia cztery.
– Dobrze! – wykrzyknął Pak-fei, uruchomił silnik i sprawnie włączył się do nieprawdopodobnie gęstego ruchu na Salisbury Ro-ad. – Zapewniam pana, że będzie pan nadzwyczaj zadowolony!
Tak też było w istocie. Nazwy i obrazy, przesuwające się w pokoju przed oczami Dawida, znalazły swoje rzeczywiste odpowiedniki. Okazało się, że zna niemal wszystkie ulice w centrum, rozpoznał hotel Mandaryn, Hongkong Ciub i Chater Square z budynkiem Sądu Najwyższego usytuowanym naprzeciwko najważniejszych banków kolonii. Z całą wyrazistością powróciły wspomnienia spacerów zatłoczonymi uliczkami prowadzącymi do przystani linii promowych, stanowiących główne połączenie wyspy z Koulunem, a także Queen's Road, Hillier, Possession Street i hałaśliwą Wanchai. Był tu kiedyś, znał te wszystkie miejsca, a nawet mniejsze zaułki i skróty, którymi można było przemykać niepostrzeżenie, omijając najbardziej zatłoczone rejony. Rozpoznał krętą szosę prowadzącą do Aberdeen, wiedząc, że za chwilę ujrzy ekskluzywne, unoszące się na wodzie restauracje, a nieco dalej niesamowitą ciżbę dżonek i sampanów zamieszkanych przez nieprzeliczone ludzkie mrowie. Niemal słyszą! okrzyki graczy w madżonga, licytujących coraz większe sumy w przyćmionym, żółtym blasku naftowych lamp. Przypomniał sobie, że na plażach Shek O i Big Wave spotykał się kiedyś z wieloma nieznajomymi ludźmi – nie z ludźmi, lecz łącznikami, poprawił się natychmiast – że kąpał się w zatłoczonych wodach Repulse Bay, nad którą wznosiły się kolonialne hotele, tracące w coraz szybszym tempie swój wiekowy splendor. Wszystko to znał i widział, lecz nie wywoływało to w jego pamięci żadnych skojarzeń.
Spojrzał na zegarek; jeździli po mieście już od prawie dwóch godzin. Zatrzymają się jeszcze w jednym miejscu, a potem podda Pak-feia próbie.
– Wracamy na Chater Square – powiedział do kierowcy. – Muszę coś załatwić w jednym z banków. Zaczekasz na mnie w samochodzie.
Pieniądze nie tylko spełniały funkcję smaru niezbędnego dla prawidłowego funkcjonowania zarówno machiny przemysłowej, jak i towarzyskich układów, lecz były również przepustką do wolności. Bez nich uciekający człowiek musiał walczyć z wieloma krępującymi go więzami, a prowadzący pościg stawał nieraz bezradny wobec przeszkód uniemożliwiających mu kontynuowanie polowania. Łatwość wydawania zwiększała się wraz ze wzrostem sumy. Nietrudno wyobrazić sobie katusze, jakie przeżywa człowiek mogący rozporządzać sumą pięciuset dolarów, i swobodę zachowania tego, który dysponuje kwotą tysiąc razy większą. Tak właśnie czuł się Dawid w banku przy Chater Square. Wszystkie formalności załatwiono szybko i sprawnie;
pieniądze zjawiły się w eleganckiej teczce, a wraz z nimi propozycja zorganizowania dyskretnej obstawy, która mogłaby towarzyszyć niezwykłemu klientowi do hotelu, gdyby takie było jego życzenie. Dawid grzecznie odmówił, podpisał podsunięty formularz i wrócił do czekającego na ruchliwej ulicy samochodu.
Nachyliwszy się w kierunku szofera położył jedną dłoń na miękkim materiale oparcia, a drugą podał mu studolarowy banknot.
– Muszę kupić pistolet, Pak-fei – powiedział cicho. Kierowca odwrócił powoli głowę. Jego spojrzenie najpierw padło na banknot, a potem przesunęło się na twarz Webba. Wymuszona służalczość i sztuczny zapał zniknęły, jakby ich nigdy nie było.
– K-oulun – odparł spokojnie. – Mongkok. Wziął pieniądze.