– Przyłączył się do nich mimo swojej wiedzy i wykształcenia?

– Miał potężną motywację – odparł Havilland. – Uwierzył bez zastrzeżeń, że ten samolot nad Phnom-Penh był z Północy.

– Niektórzy twierdzili, że był szaleńcem – kontynuował Reilly – inni zaś, że wyśmienitym taktykiem, znakomitym dowódcą partyzanckiego oddziału, znającym tajniki orientalnego umysłu i dowodzącym najśmielszymi operacjami. W jednakowym stopniu bał się go nieprzyjaciel co dowództwo w Sajgonie. Nie można było go kontrolować, ponieważ trzymał się wyłącznie ustalonych przez siebie reguł. Wyglądało to tak, jakby prowadził swoje własne polowanie, tropiąc człowieka, który siedział wówczas za sterami samolotu i zniszczył jego życie. Wojna stała się j e g o wojną i j e g o zemstą. Im bardziej była brutalna, tym więcej przynosiła mu satysfakcji. Być może dlatego, że przez cały czas miał w sobie głębokie pragnienie śmierci.

– Śmierci…? – powtórzył podsekretarz stanu, pozwalając, by słowo to zawisło na chwilę w powietrzu.

– W każdym razie taką wysnuto wówczas teorię – wyjaśnił ambasador.

– Wojna zakończyła się dla Webba równie tragicznie, jak dla nas wszystkich, a może nawet jeszcze gorzej – ciągnął Reilly. – Nie miał już nic, żadnego celu, do którego mógłby dążyć i w imię którego zabijać. Wtedy pojawiliśmy się m y, dając mu ten cel.

– Miał wcielić się w postać Jasona Bourne'a i zapolować na Carlosa – uzupełnił McAllister.

– Tak – skinął głową Reilly. W pokoju zapadła cisza.

– Teraz potrzebujemy go znowu – odezwał się po chwili Havilland. Wypowiedziane cichym głosem słowa zabrzmiały jak trzask spadającej na twarde drewno siekiery.

– Znowu Carlos?

Dyplomata potrząsnął przecząco głową.

– Nie, tym razem to nie Europa. Potrzebujemy go z powrotem w Azji. Liczy się każda minuta.

– Chodzi o kogoś innego? O inny… cel? – McAllister przełknął z trudem ślinę. – Rozmawialiście z nim?

– Nie możemy się do niego z tym zwrócić. W każdym razie nie bezpośrednio.

– Dlaczego?

– Nie wpuściłby nas nawet do domu. Nie ufa nikomu ani niczemu, co ma jakikolwiek związek z Waszyngtonem. Szczerze mówiąc, trudno mieć o to do niego pretensje. Kiedyś błagał nas o pomoc, a my nie chcieliśmy go słuchać. Zamiast tego próbowaliśmy go zabić.

– Ponownie muszę się z panem nie zgodzić – przerwał ambasadorowi Reilly. – Nie my, tylko pojedyncza osoba, opierająca się na fałszywych przesłankach. Obecnie rząd USA wydaje rocznie ponad czterysta tysięcy dolarów, by zapewnić Webbowi całkowite bezpieczeństwo.

– A on ma to gdzieś, uważając te zabezpieczenia za pułapkę na Carlosa, zastawioną na wypadek, gdyby Szakalowi udało się go odszukać. Jest przekonany, że on sam nic was nie obchodzi, i pode-' jrzewam, że chyba zbytnio się nie myli. Widział Carlosa. Tamten nie wie, że Webb nie może sobie przypomnieć jego twarzy, więc ma wszelkie powody, by starać się go odnaleźć. Kiedy mu się uda, będziecie mieli jeszcze jedną szansę.

– Prawdopodobieństwo, że Szakal może go odszukać, równa się praktycznie zeru – odparł Reilly. – Wszystkie dokumenty dotyczące Treadstone-71 są pilnie strzeżone, a poza tym i tak nie zawierają informacji na temat obecnego miejsca pobytu Webba ani tego, czym się teraz zajmuje.

– Niechże pan nie żartuje, panie Reilly! – parsknął gniewnie ambasador. – A czym może się zajmować z takim wykształceniem i doświadczeniem? Ma na czole napisane odblaskowymi literami NAUKOWIEC i widać to z odległości mili!

– Nie chcę się panu sprzeciwiać, panie ambasadorze, a jedynie wszystko wyjaśnić – powiedział spokojnie Reilly. – Bądźmy szczerzy:

z Webbem należy postępować nadzwyczaj ostrożnie. Odzyskał już w znacznej części pamięć, choć z pewnością nie całą. W każdym razie to, co już teraz wie o,,Meduzie”, sprawia, że stanowi on poważne zagrożenie dla interesów państwa.

– W jaki sposób? – zapytał McAllister. – Przecież to była po prostu może nie najlepsza, ale i nie najgorsza strategia prowadzenia działań w czasie wojny.

– Strategia nigdzie nie zatwierdzona i nie zaplanowana. Nie istnieje żaden oficjalny dokument na ten temat.

– Jak to możliwe? Przecież szły na to ogromne pieniądze, które powinny…

– Proszę mi nie robić wykładu – przerwał mu rudowłosy mężczyzna. – Teraz nie jesteśmy nagrywani, ale byliśmy wcześniej i ja mam taśmę.

– Czy to pańska odpowiedź?

– Nie. Ale oto ona, panie podsekretarzu: Zbrodnie wojenne i morderstwa nie podlegają przedawnieniu, a były one popełniane wówczas zarówno na sojusznikach, jak i na naszych własnych żołnierzach. Sprawcami byli patologiczni zabójcy, pragnący wzbogacić się możliwie szybko i możliwie tanim kosztem. Choć pod wieloma względami „Meduza” okazała się bardzo skuteczna, to w gruncie rzeczy była jednak tragiczną pomyłką, zrodzoną z gniewu i zawiedzionych nadziei w sytuacji, z której właściwie nie było wyjścia. Co by nam dało, gdybyśmy teraz zaczęli rozdrapywać stare rany? Niezależnie od roszczeń, jakie by zaczęto wysuwać pod naszym adresem, w oczach całego cywilizowanego świata stalibyśmy się potwornymi barbarzyńcami.

– Jak już wspomniałem, my w Departamencie Stanu nie wierzymy w coś takiego, jak rozdrapywanie starych ran – powiedział spokojnie McAllister i zwrócił się do ambasadora. – Zaczynam wszystko rozumieć. Chcecie, żebym porozmawiał z tym Webbem i namówił go do powrotu do Azji. Czeka na niego nowa operacja i nowy… cel, choć Bóg mi świadkiem, że nigdy do tej pory nie użyłem tego słowa w takim znaczeniu. Zwróciliście się do mnie dlatego, że ja także spędziłem wiele lat na Dalekim Wschodzie. Obu nas łączą z Azją silne więzy i dlatego przypuszczacie, że zechce mnie wysłuchać.

– Ogólnie rzecz biorąc, tak właśnie przedstawia się sprawa.

– A jednocześnie mówicie, że on nie chce mieć z nami nic wspólnego. W tym momencie moje zdolności umysłowe okazują się niewystarczające. Jak więc miałbym to zrobić?

– Razem z nami. On ustalał kiedyś reguły dla siebie, teraz my zrobimy to dla niego. Jest to absolutnie konieczne.

– Ze względu na człowieka, którego ma zabić?

– Osobiście wolę słowo „wyeliminować”.

– Jesteście pewni, że Webb da sobie radę?

– Webb nie, ale Jason Boume tak. Przez trzy lata działał samotnie w nieustannym napięciu, a potem utracił nagle tożsamość i stał się obiektem polowania. Lecz mimo to zachował umiejętność infiltracji i zabijania. Staram się być szczery.

– Widzę. Skoro nasza rozmowa nie jest nagrywana… A nie jest, prawda? – Podsekretarz spojrzał na Reilly'ego, który wzruszył ramionami i pokręcił przecząco głową. – Czy mogę się dowiedzieć, kto ma być jego celem?

– Może pan. Radzę panu dobrze zapamiętać to nazwisko, panie podsekretarzu: Sheng Chouyang, chiński minister stanu.

– Wcale nie muszę go zapamiętywać i pan doskonale o tym wie! – wybuchnął McAllister. – W drugiej połowie lat siedemdziesiątych braliśmy wspólnie udział w chińsko-amerykańskich negocjacjach handlowych. Czytałem raporty na jego temat, analizowałem każdy jego ruch i każdą decyzję, ponieważ był moim bezpośrednim przeciwnikiem. Przypuszczam, że macie na ten temat dokładne informacje!

– Doprawdy? – siwowłosy ambasador uniósł brwi, puszczając mimo uszu złośliwość. – I czego pan się o nim dowiedział?

– Miał opinię bardzo bystrego i ambitnego człowieka. Można to było wywnioskować z tempa, w jakim piął się w górę w Pekinie. Kilka lat wcześniej wpadł w oko wysłannikom Komitetu Centralnego na Uniwersytecie Fudan w Szanghaju przede wszystkim z uwagi na doskonałą znajomość angielskiego, a także dzięki wyśmienitej orientacji w problemach ekonomiki Zachodu.

– Co jeszcze?

– Uznano go za obiecujący materiał, a po dokładnej indoktrynacji wysłano do Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej na studia podyplomowe. Przyjęły się obydwie sadzonki.

– Co pan przez to rozumie?

– Jeśli chodzi o kwestie związane z rządzeniem scentralizowanym państwem, jest czystej wody marksistą, ale jednocześnie żywi głęboki szacunek dla kapitalistycznych zysków.

– Rozumiem – mruknął Havilland. – Czyli akceptuje upadek radzieckiego systemu?

– Obciąża za to winą rosyjską skłonność do korupcji, bezmyślny konformizm wyższych kadr państwowych i alkoholizm szerzący się wśród niższych. Trzeba przyznać, że w najważniejszych okręgach przemysłowych Chin udało mu się wytępić wszystkie te wady.

– Można pomyśleć, że przeszedł szkolenie w IBM.

– Wniósł poważny wkład w rozwój nowej polityki handlowej Chin, a także przysporzył im sporych pieniędzy. – McAllister ponownie pochylił się naprzód w fotelu, wpatrując się w swoich rozmówców ze zdumionym, a nawet wręcz oszołomionym wyrazem twarzy. – Dobry Boże, dlaczego ktokolwiek na Zachodzie miałby pragnąć śmierci Shenga? To nie ma najmniejszego sensu! Pod względem ekonomicznym jest naszym sprzymierzeńcem, a pod politycznym – czynnikiem stabilizującym we władzach największego narodu na Ziemi, który wyznaje przeciwstawną do naszej ideologię! Wszystko, co udało nam się do tej pory osiągnąć, dokonaliśmy dzięki niemu i jemu podobnym. W chwili, gdy z jakiegokolwiek powodu go zabraknie, na horyzoncie natychmiast pojawi się widmo katastrofy! Jestem specjalistą w sprawach Chin, panie ambasadorze, i powtarzam jeszcze raz, jasno i wyraźnie: to absurd! Człowiek o tak ogromnym doświadczeniu jak pańskie pierwszy powinien to dostrzec.

Wiekowy dyplomata spojrzał ostro na oskarżającego go mężczyznę, po czym odpowiedział, starannie dobierając każde słowo:

– Kilka minut temu usłyszał pan, że młody naukowiec Dawid Webb stał się Jasonem Bourne'em dla pewnych celów. Analogicznie, Sheng Chouyang nie jest już pańskim przeciwnikiem w negocjacjach, którego zdołał pan tak dobrze poznać. On stał się takim człowiekiem również dla pewnych celów.

– O czym pan mówi? – zapytał ze zdumieniem McAllister. – Przecież wszystko to, co o nim mówiłem, jest w naszych oficjalnych kartotekach, w większości ściśle tajnych i dostępnych jedynie dla wąskiego kręgu wtajemniczonych!

– Tak pan uważa? – zapytał ze znużeniem w głosie stary dyplomata. – Na tego rodzaju raportach oficjalna pieczęć jest często przystawiana przez ludzi nie mających najmniejszego pojęcia, kto je sporządził i co one zawierają. Nie, panie podsekretarzu, to jeszcze o niczym nie świadczy.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: