Joey Valentine potrafił zrobić wszystko tak, żeby zmarły wyglądał jak żywy. Stojąc w jasno oświetlonej pracowni domu pogrzebowego Whitneya, Rizzoli i Korsak patrzyli, jak Joey grzebie w swoim kuferku do makijażu. Kuferek mieścił komplet kosmetyków tumy Graftobian – słoiczki z kremami rozjaśniającymi, różem pudrem pod szminkę. Zestaw był taki sam jak do charakteryzacji teatralnej, z tą różnicą, że kremy i róże Joeya miały nadać żywy wygląd szarej skórze nieboszczyków.

Z radiomagnetofonu wydobywał się aksamitny głos Elvisa Presleya, śpiewającego „Love Me Tender”, Joey zaś wgniatał w ręce trupa wosk modelarski, zatykając nim otwory po cewnikach do resekcji naczyń tętniczych i żylnych.

– To był ulubiony piosenkarz pani Ober – powiedział.

Masując, zerkał od czasu do czasu na trzy zdjęcia przypięte do sztalugi, którą postawił obok stołu laboratoryjnego.

Rizzoli przypuszczała, że przedstawiały panią Ober, chociaż podobieństwo między żywą panią Ober ze zdjęcia a leżącym na stole szarym, wyniszczonym ciałem, nad którym pracował Joey, było nikłe.

– Jej syn twierdzi, że była wielbicielką Elvisa – ciągnął Joey.

– Trzy razy jeździła do Gracelandu.

Przywiózł tę kasetę, żebym ją odegrał, kiedy będę jej robił makijaż. Zawsze staram się przy pracy nad nimi słuchać ich ulubionej muzyki. Pomaga mi to wczuć się w nich. Wiedząc, jaką muzykę człowiek lubi, można go lepiej poznać.

– Jak będzie wyglądała wielbicielka Elvisa? – zapytał Korsak.

– Jasna pomadka, natapirowane włosy… nie może przywodzić na myśl osoby, która lubiła, dajmy na to, Szostakowicza.

– A jaką muzykę lubiła pani Hallowell?

– Nie pamiętam.

– Pracowałeś nad nią miesiąc temu.

– Owszem, ale nie zawsze pamiętam szczegóły.

Joey skończył wgniatanie wosku w dłonie i przeszedł na szczyt stołu. Stał tam, kiwając głową w takt „You Aint Nothing but a Hound Dog”.

W czarnych dżinsach i butach Doca Martensa wyglądał jak młody, modny artysta, kontemplujący niezamalowane płótno, tyle że płótnem było dla niego zimne ciało, a narzędziami pracy pędzelek do makijażu i słoiczek z różem.

– Odrobina jasnego brązu na policzki – zdecydował i sięgnął po słoiczki. Zmieszał szpatułką kolory na paletce z nierdzewnej stali.

– Dziewczyna starego Elvisa będzie zadowolona – powiedział usatysfakcjonowany i począł wcierać kolor w twarz trupa, zaczynając od policzków i dalej, aż po linię włosów, gdzie spod czarnej farby wyglądały siwe odrosty.

– Może pamiętasz, czy rozmawiałeś z córką pani Hallowell? – zapytała Rizzoli.

Wyjęła zdjęcie Gail Veager i podsunęła je pod oczy Joeyowi.

– Wszelkie formalności załatwia pan Whitney. Proszę jego zapytać. Ja jestem tylko asystentem…

– Ale z pewnością pani Veager powiedziała ci, jaki sobie życzy makijaż dla matki. Ty zajmowałeś się tymi zwłokami. Wzrok Joeya zatrzymał się dłużej na fotografii Gail Veager.

– To była piękna kobieta – powiedział cicho.

Rizzoli spojrzała nań pytająco.

– Była?

– Wiem, co się stało. Słucham wiadomości. Chyba nie myśli pani, że jeszcze żyje, prawda?

Joey się odwrócił. Zmarszczył brwi, widząc, że Korsak chodzi po laboratorium i zagląda do szaf.

– Szuka pan czegoś, detektywie?

– Nie.

Po prostu jestem ciekaw, co jest w wyposażeniu kostnicy.

– Hej, czy to nie jest żelazko do zakręcania włosów?

– Tak. Myjemy włosy szamponem. Zakręcamy loki. Robimy manikiur. Wszystko, żeby nasi klienci wyglądali jak najlepiej.

– Słyszałem, że jesteś w tym bardzo dobry.

– Klienci są ze mnie zadowoleni.

Korsak roześmiał się.

– Czy któryś ci to powiedział?

– Miałem na myśli rodziny. Ich rodziny są zadowolone.

Korsak odłożył żelazko do loków.

– Ile lat pracujesz u pana Whitneya?

– Siedem?

– Coś koło tego.

– Zacząłeś zaraz po liceum.

– Najpierw myłem karawany, sprzątałem gabinety i odpowiadałem na nocne telefony. Potem zacząłem pomagać panu Whitneyowi przy balsamowaniu. Teraz robię prawie wszystko, bo on już nie ma tyle siły. Zestarzał się.

– Spodziewam się, że masz licencję na balsamowanie?

Nastał moment ciszy.

– Hmmm… nie. Nie złożyłem podania. Po prostu pomagam panu Whitneyowi.

– Czemu o nią nie wystąpisz? Mógłbyś awansować, dostać lepszą pracę.

– Jestem zadowolony z mojej obecnej pracy.

Joey zajął się znów panią Ober, której twarz pod jego rękami zaczęła nabierać różowego blasku. Sięgnął po mały grzebyk i zaczął lekkimi muśnięciami koloryzować siwe brwi na brązowo, jego palce poruszały się z delikatnością kochanka.

Będąc w wieku, w którym większość młodych ludzi pragnie czerpać z życia pełnymi garściami, Joey Valentine wolał spędzać czas w towarzystwie zmarłych.

Przywoził nieboszczyków ze szpitali i domów opieki do tego czystego, jasnego pomieszczenia, kąpał ich, wycierał, kremował, pudrował, mył im włosy szamponem – żeby wyglądali jak żywi.

Nakładając kolor na policzki pani Ober, mruczał pod nosem: – Doskonale. Bardzo pięknie. Będziesz wyglądała olśniewająco…

– Pracujesz tu od siedmiu lat, tak? – ponownie zapytał Korsak.

– Czy już tego nie powiedziałem?

– I przez cały ten czas nie próbowałeś wystąpić o jakieś profesjonalne referencje?

– Czemu pan mnie o to pyta?

– Czy nie dlatego, że wiedziałeś, iż nie otrzymałbyś licencji?

Joey zamarł.

Ręka, która miała nałożyć szminkę na usta pani Ober, zastygła w powietrzu. Nie odpowiedział.

– Czy pan Whitney wie o twojej kryminalnej przeszłości? – zapytał Korsak.

Joey podniósł głowę.

– Nie powiedział pan mu o tym, prawda?

– Może powinienem.

Wiedząc, jak przestraszyłeś tamtą biedną dziewczynę.

– Miałem dopiero osiemnaście lat.

To był błąd…

– Błąd? Pomyliłeś okno? Szpiegowałeś nie tę osobę?

– Chodziliśmy razem do liceum. Nie znałem jej.

– Więc zaglądasz przez okno tylko do dziewczyn, które znasz? Co takiego jeszcze zrobiłeś, na czym cię nie przyłapano?

– Już powiedziałem, pomyliłem się!

– Często się zakradasz do cudzych domów? Wchodzisz do sypialni? Żeby podwędzić coś drobnego… jakiś biustonosz albo majtki?

– Chryste!

Joey patrzył w dół na szminkę, która wypadła mu z rąk na podłogę.

Wydawało się, że zaraz zwymiotuje.

– Wiesz, że zaczyna się od podglądania, a kończy na znacznie gorszych rzeczach – ciągnął nieubłaganie Korsak.

Joey podszedł do radiomagnetofonu i wyłączył go.

W nagle zaległej ciszy stanął odwrócony do nich plecami, patrząc przez okno na cmentarz po drugiej stronie ulicy.

– Chcecie spieprzyć mi życie – odezwał się po chwili.

– Nie, Joey. Chcemy z tobą szczerze porozmawiać.

– Pan Whitney o niczym nie wie.

– I nie dowie się.

– Jeśli co?

– Gdzie byłeś w niedzielę w nocy?

– W domu.

– Sam?

Joey westchnął.

– Posłuchajcie, wiem, o co wam chodzi. Wiem, o co mnie podejrzewacie. Ale już wam powiedziałem: ledwie znałem panią Veager. Zająłem się jej matką, nic więcej. Zrobiłem to bardzo dobrze, wszyscy mnie potem chwalili. Mówili, że wyglądała jak żywa.

– Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy zerknęli do twojego samochodu?

– Po co?

– Żeby zobaczyć, co w nim jest.

– Mam… Lecz wy i tak to zrobicie, prawda?

– Tylko za twoją zgodą – odparł Korsak, a po chwili dodał: – Kooperacja jest jak dwukierunkowa ulica.

Joey wciąż wpatrywał się w okno.

– Dziś na cmentarzu jest pogrzeb – powiedział cicho.

– Widzicie, ile jest samochodów? Odkąd byłem dzieckiem, uwielbiałem patrzeć na kondukty pogrzebowe. Są takie piękne, takie pełne dostojeństwa. To jedyna rzecz, którą ludzie w dalszym ciągu robią właściwie. Jedyna uroczystość, której nie zdołali zepsuć. Inna niż wesela, kiedy robi się głupie rzeczy, na przykład skacze z samolotów albo składa przysięgę na telewizję narodową. Na pogrzebach w dalszym ciągu okazujemy szacunek dla właściwych…

– Kluczyki, Joey.

Joey odwrócił się i podszedł do jednej z szaf.

Sięgnął do szuflady i wyjął z niej komplet kluczyków, które wręczył Korsakowi.

– Brązowa honda.

Rizzoli i Korsak stali na parkingu, patrząc na szarobrązową wykładzinę w samochodzie Joeya Valentinea.

– Cholera.

– Korsak zatrzasnął pokrywę kufra.

– Mam dość tego faceta.

– Nie masz na niego haka.

– Zwróciłaś uwagę na jego buty? Wyglądają na numer jedenaście. A karawan ma granatową wykładzinę.

– Tysiące innych samochodów również. To nie oznacza, że jest sprawcą.

– Z całą pewnością nie jest nim staruszek Whitney. Leon Whitney, szef Joeya, miał sześćdziesiąt sześć lat.

– Mamy DNA sprawcy – mówił dalej Korsak.

– Potrzebne nam DNA Joeya.

– Myślisz, że napluje do filiżanki z miłości dla ciebie?

– Jeśli zależy mu na posadzie. Zobaczysz, że siądzie na tylnych łapach jak pies i będzie mnie prosił.

Spojrzała ponad drgającym od upału asfaltem ulicy na drugą stronę, gdzie kondukt pogrzebowy zmierzał uroczyście ku bramie.

Umarli zostaną pogrzebani, życie potoczy się dalej. Niezależnie od rozmiarów nieszczęścia, trzeba żyć. Ja też muszę, pomyślała.

– Nie mogę tracić więcej czasu na tę sprawę – powiedziała. – Co?

– Mam mnóstwo własnej pracy.

Nie sądzę, żeby sprawa Veagerów wiązała się z Warrenem Hoytem.

– Przed trzema dniami myślałaś inaczej.

– Pomyliłam się.

Poszła przez parking do swojego samochodu i opuściła szyby. Z rozpalonego wnętrza buchnęło gorące powietrze.

– Wkurzyłem cię, czy co?

– Nie. Więc dlaczego się wyłączasz?

Usiadła za kierownicą.

Poczuła, że siedzenie ją parzy nawet przez spodnie.

– Przez ostatni rok starałam się dojść do siebie po Chirurgu. Muszę o nim zapomnieć. Muszę przestać widzieć jego rękę we wszystkim, z czym się zetknę.

– Instynkt czasem bywa bardzo pomocny.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: