Rozdział 6
Trzymam w ręku wolność.
Ma postać małego, białego pięciokąta z wytłoczonym na jednej stronie napisem: „MSD 97”. Czteromiligramowa pastylka decadronu.
Wdzięczny kształt, jak na pigułkę; żaden tam nudny krążek albo torpedowata kapsułka, jak całe mnóstwo innych leków. W kształcie decadronu widać wyobraźnię, iskrę fantazji.
Wyobrażam sobie facetów od marketingu u Mercka, jak siedzą wokół stołu konferencyjnego i zadają sobie pytanie: Co zrobić, żeby można było od razu rozpoznać ten specyfik?
I rezultatem narady jest ta pięciokątna tabletka, którą trzymam w dłoni jak klejnot. Uratowałem ją, umieściwszy w maleńkim naddarciu materaca, czekając na właściwy moment, żeby wykorzystać jej magię. Czekałem na znak.
Siedzę skulony na pryczy w mojej celi, z książką na kolanach.
Kamera podglądowa ukazuje wzorowego więźnia, czytającego „Komplet dzieł Williama Szekspira”, ale nie potrafi przeniknąć przez okładkę książki. Nie potrafi również pokazać, co ukrywam w dłoni.
Na dole, w pomieszczeniu dziennym, telewizor grzmi reklamami, a piłeczka pingpongowa stuka miarowo o stół. Kolejny pasjonujący dzień w bloku C ma się ku końcowi. Za godzinę głośniki interkomu zapowiedzą wyłączenie światła, wówczas mężczyźni, dzwoniąc butami na metalowych schodach, wrócą do swoich cel.
Wejdą do swoich klatek, niczym wytresowane szczury na dźwięk głosu swojego pana. Do komputera w kabinie strażników zostanie wprowadzony rozkaz, który spowoduje jednoczesne zasunięcie wszystkich drzwi, zamykając na całą noc szczury w celach.
Pochylam się jeszcze bardziej do przodu, zbliżając twarz do książki, jak gdyby druk był za drobny. Patrzę z żarliwym zainteresowaniem na stronę: „Noc dwunasta, scena trzecia. Ulica. Nadchodzą Antonio i Sebastian…”.
Nie ma się czemu przyglądać, przyjaciele. Widać tylko mężczyznę siedzącego na pryczy i czytającego książkę. Mężczyznę, który nagle zanosi się kaszlem, przy czym odruchowo zasłania dłonią usta. Kamera nie jest w stanie zarejestrować małej tabletki, którą trzymam w dłoni. Nie widzi szybkiego wysunięcia języka ani przywartej do niego pigułki. Przełykam ją na sucho, bez popicia. Jest tak mała, że robię to bez trudności. Nim jeszcze zdążyła się rozpuścić w żołądku, myślę o jej wpływie na krążenie.
Decadron jest firmową nazwą deksametazonu, steroidu kory nadnercza, o silnym oddziaływaniu na wszystkie organy ciała ludzkiego. Glikokortykoidy, takie jak decadron, działają na wszystko, począwszy od regulowania poziomu cukru we krwi, po zatrzymywanie płynów w ustroju. Ich brak powoduje zapaść organizmu, pomagają bowiem utrzymać ciśnienie krwi, zwalczają skutki ran i zakażeń, wpływają na wzrost kości, płodność, rozwój mięśni i ogólną odporność. Prócz tego zmieniają skład chemiczny krwi.
Kiedy w końcu drzwi klatek się zamykają i światła gasną, leżę na pryczy, słuchając własnego tętna. Wyobrażam sobie krwinki przedzierające się przez moje żyły i tętnice. Tysiące razy obserwowałem krwinki pod mikroskopem; wiem, jaki mają kształt i jaką każda z nich pełni funkcję.
Wystarczy mi jedno spojrzenie przez okular, żeby ocenić, czy wymaz krwi jest normalny. Potrafię przeanalizować pole i natychmiast określić procent leukocytów, czyli krwinek białych, które chronią organizm przed infekcją. To badanie nosi nazwę testu odsetkowego białych krwinek. Będąc laborantem, wykonałem je niezliczoną ilość razy.
Myślę o leukocytach krążących w moich żyłach. W tej chwili wzór odsetkowy moich leukocytów ulega zmianie.
Tabletka decadronu, którą połknąłem przed dwiema godzinami, już się rozpuściła w żołądku, a krążący w moim organizmie hormon zaczyna objawiać swoje magiczne działanie. Pobrana z mojej żyły próbka krwi wykaże zdumiewającą nienormalność: przytłaczającą liczbę krwinek białych o wielopłatowych, ziarniście nakrapianych jądrach. Są to krwinki białe obojętnochłonne, które automatycznie wkraczają do akcji, gdy organizm zostaje dotknięty ogólną infekcją.
Kiedy słychać tętent kopyt, myślcie o koniach, nie o zebrach – mówi się na wykładach studentom medycyny.
Lekarz, który będzie liczył moje krwinki, z pewnością pomyśli o koniach. Dojdzie do jedynej, logicznie poprawnej konkluzji. Nie przyjdzie mu do głowy, że w moim wypadku galopują nie konie, lecz zebry.
W szatni prosektorium Rizzoli nałożyła fartuch, ochraniacze na buty, rękawiczki i papierowy czepek.
Od czasu poszukiwań w rezerwacie Stony Brook nie miała czasu wziąć prysznica, więc teraz, w wyziębionym pomieszczeniu, pot chłodził jej skórę jak szron. Kręciło jej się w głowie z głodu, bo nie zdążyła zjeść kolacji.
Po raz pierwszy w życiu zastanawiała się, czy nie posmarować nozdrzy olejkiem eterycznym Vicksa, żeby nie czuć odoru, ale oparła się pokusie.
Do tej pory nigdy nie uciekała się do korzystania z olejku, nie chcąc okazać słabości. Uważała, że funkcjonariusz policji kryminalnej powinien panować nad sobą w rozmaitych okolicznościach służbowych, które bywają nieprzyjemne, i choć jej koledzy uczestniczący w sekcjach zwłok oszczędzali się, używając mentolu, ona uparcie pokonywała odrażające zapachy prosektorium.
Zaczerpnęła nieskażonego powietrza i weszła do sąsiedniego pomieszczenia.
Wiedziała, że zastanie tam czekających na nią doktor Isles i Korsaka, lecz nie spodziewała się Gabriela Deana.
Stał naprzeciw niej, po drugiej stronie stołu, w fartuchu chirurgicznym, osłaniającym nieskazitelnie czystą koszulę i krawat.
Z twarzy Korsaka i jego bezwładnie zwisających ramion można było odczytać wyczerpanie, natomiast agent Dean nie zdradzał śladu zmęczenia ani przygnębienia wypadkami dnia; oprócz cienia popołudniowego zarostu na szczękach nic nie psuło jego nieskazitelnej prezencji. Patrzył na nią niespeszony, jak ktoś, kto ma wszelkie prawa, żeby być tam, gdzie ona.
W jasnym świetle lamp ciało wyglądało znacznie gorzej, niż kiedy je oglądała przed paroma zaledwie godzinami.
Z ust i nosa wyciekał płyn, pozostawiając na twarzy krwawe strużki. Brzuch był wzdęty do tego stopnia, że przywodził na myśl ostatnie stadium ciąży, a skóra usiana przezroczystymi, wypełnionymi cieczą pęcherzykami odchodziła całymi płatami, pod piersiami zaś była pomarszczona niczym zmięty pergamin.
Rizzoli zauważyła zabarwione opuszki palców.
– Widzę, że zdjęliście już odciski.
– Przed chwilą – odparła doktor Isles, kierując uwagę ku wózkowi z instrumentami, który Yoshima przytoczył do stołu.
Umarli interesowali ją bardziej niż żywi. Jak zwykle, nie poddawała się panującej w pomieszczeniu atmosferze napięcia.
– Czy znaleźliście coś na rękach? Zanim pokryliście je farbą?
– Skończyliśmy oględziny zewnętrzne.
Pobraliśmy próbki nabłonka skórnego i paznokci – odpowiedział Dean.
– Od kiedy pan już tu jest, agencie Dean?
– Przybył jeszcze przede mną – odparł Korsak.
– Widzę, że niektórzy z nas bardziej sobie cenią pełny brzuch.
Jeśli ta uwaga miała na celu zirytowanie jej, to Korsakowi się powiodło.
Pod paznokciami ofiary mogły się znaleźć cząstki skóry napastnika, a w zaciśniętych palcach włosy lub włókna. Zbadanie rąk ofiary stanowiło ważny punkt sekcji, tymczasem ona się spóźniła.
Natomiast Dean przybył na czas.
– Ofiarę udało się zidentyfikować – powiedziała Isles.
– Tam, na podświetlaczu, jest rentgen zdjęć zębów Gail Veager.
Rizzoli podeszła do podświetlonego ekranu i przyjrzała się serii przypiętych do niego małych klisz.
Na czarnym tle negatywów zęby połyskiwały niesamowitym blaskiem, przywodząc na myśl rząd kamieni nagrobnych.
– Dentysta pani Veager wprawił jej w zeszłym roku złotą koronę. Numer dwadzieścia z serii zdjęć około wierzchołkowych. Widoczne są również wypełnienia amalgamatem srebra na zdjęciach numer trzy, cztery i dwadzieścia dziewięć.
– Czy to wystarczy do identyfikacji?
Doktor Isles skinęła głową.
– Nie mam wątpliwości, że to są szczątki Gail Veager.
Rizzoli wróciła do stołu.
pojrzała na pierścień siniaków na szyi.
– Zrobiłaś prześwietlenie szyi?
– Tak. Wykazało obustronne złamanie rogów kości gnykowej, co oznacza, że ofiara została uduszona rękami.
– Isles zwróciła się do Yoshimy, którego milczenie i fachowość sprawiała, że był niemal niezauważalny.
– Ułóżmy ją w pozycji umożliwiającej pobranie wymazu z pochwy.
To, co teraz nastąpiło, wydało się Rizzoli największym pohańbieniem zwłok kobiety. Było czymś bardziej obrzydliwym niż wycinanie wnętrzności, gorszym niż resekcja serca lub płuc.
Yoshima nadał zwłokom pozycję żaby, rozwierając szeroko zwiotczałe uda w celu zbadania miednicy.
– Proszę mi wybaczyć, detektywie – powiedział Yoshima do Korsaka, który stał najbliżej lewego uda Gail Veager.
– Zechce pan przytrzymać nogę w tej pozycji?
We wzroku Korsaka odmalowało się przerażenie.
– Ja?
– Proszę przytrzymać kolano w takim zgięciu, żebyśmy mogli pobrać wymaz.
Korsak ujął niechętnie udo trupa, po czym szybko cofnął rękę, w której został płat obłażącej skóry.
– Chryste!
– Skóra odwarstwia się niezależnie od naszych poczynań. Proszę tylko przytrzymać nogę, dobrze?
Korsak wciągnął głęboko powietrze.
Wśród panującego odoru Rizzoli poczuła od niego mentolowy zapach. Jak widać, Korsak nie był aż tak ambitny, żeby nie posmarować olejkiem skóry pod nosem.
Krzywiąc się, ujął udo i przekręcił je tak, żeby odsłonić genitalia kobiety.
– Jak po czymś takim mam odczuwać pociąg seksualny? – mruknął.
Doktor Isles skierowała strumień światła na krocze.
Rozchylając delikatnie spuchnięte wargi sromowe, odsłoniła wejście do pochwy. Mimo swojej odporności Rizzoli nie potrafiła znieść widoku tego rodzaju inwazji i odwróciła się. Jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem Gabriela Deana.
Aż do tego momentu zachowywał wobec wszelkich poczynań chłodny dystans, ale teraz po raz pierwszy ujrzała w jego oczach gniew. Ten sam wściekły gniew, który ogarniał ją samą. Gniew na człowieka, który doprowadził Gail Veager do ostatecznego poniżenia.
Połączeni podobnym odczuciem, chwilowo zapomnieli o wzajemnej rywalizacji.