Tymczasem to nie Frankie, lecz Jane nie jadła nic od południa. Zawstydzająca fala wymiotów w prosektorium całkowicie opróżniła jej żołądek, a teraz konała z głodu. Przeglądając spiżarkę, znalazła skarb leniwej gospodyni: tuńczyka, którego zjadła prosto z puszki, zagryzając słonymi krakersami.
Nie zaspokoiwszy głodu wróciła do spiżarki po puszkę brzoskwiń w plasterkach, które również zjadła do końca. Oblizując resztki syropu z widelca, przypatrywała się rozpiętej na ścianie mapie Bostonu.
Rezerwat StonyBrook przedstawiał się na niej jako szeroki pas zieleni, otoczony przedmieściami West Roxbury i Clarendon Hill od północy, a od południa Dedham i Readville. W letnie dni przyjeżdżano do rezerwatu całymi rodzinami, żeby pospacerować, pobiegać albo urządzić piknik.
Kto mógłby zapamiętać samotnego mężczyznę w samochodzie jadącym po Inneking Parkway? Kto zadałby sobie trud obserwowania go, kiedy zatrzymał się na jednym z parkingów i poszedł do lasu?
Ludzi pragnących uciec od betonu, asfaltu, młotów pneumatycznych i ryku klaksonów, podmiejski park przyciąga niczym magnes. Wśród tych, którzy szukali odpoczynku w chłodzie cichego lasu, znalazł się ktoś, kto przybył w zupełnie innym celu – drapieżnik szukający kryjówki na resztki swojej zdobyczy.
Próbowała patrzeć na las jego oczami: gęstwina drzew, dywan martwych liści. Odpowiednie miejsce – gdzie robactwo i zwierzęta leśne wspólnie dopełnią aktu unicestwienia.
Odłożyła widelec.
Szczęk metalu o stół wydał się jej zastraszająco głośny. Sięgnęła na półkę po pudełeczko z kolorowymi pluskiewkami. Czerwoną przypięła tam, gdzie mieszkała Gail Veager w Newton, drugą taką samą oznaczyła miejsce w Stony Brook, gdzie znaleziono ciało.
W to samo miejsce wpięła niebieską pluskiewkę, oznaczając nią miejsce znalezienia szczątków nieznanej kobiety. Potem usiadła, chcąc zastanowić się nad geografią pola operacyjnego mordercy. Podczas śledztwa w sprawie zabójstw popełnionych przez Chirurga nauczyła się patrzeć na plan miasta oczami drapieżnika analizującego swój teren łowiecki.
Będąc sama w gruncie rzeczy myśliwym, zdawała sobie sprawę, że jeśli się chce upolować zwierzynę, trzeba znać środowisko, w którym ona przebywa, ulice, którymi chadza, sąsiedztwo, które odwiedza.
Wiedziała, że drapieżcy w ludzkiej postaci najczęściej polują na terenach, które dobrze znają. Jak wszyscy, mają swoje obszary komfortu psychicznego i swoje codzienne zajęcia. Kolorowe pluskiewki na mapie, oznaczające miejsca, gdzie popełniono przestępstwa lub znaleziono ciała, mówiły jej więcej – wytyczały obszar życiowy mordercy. Miasto Newton było ekskluzywne i drogie, mieszkali w nim wybitni specjaliści.
Rezerwat Stony Brook leżał o trzy mile na południowy wschód, ale jego bezpośredniemu sąsiedztwu daleko było do klasy Newton.
Czy mordercą mógł być ktoś mieszkający na jednym z otaczających rezerwat przedmieść, idący za tropem zwierzyny, która przecięła jego ścieżkę w drodze z domu do pracy?
To musiał być ktoś, kto nie wyróżniał się na tle otoczenia, kto nie budził podejrzeń jako obcy. Gdyby mieszkał w Newton, musiałby należeć do tej samej klasy społecznej i miałby jej gusta. Jego ofiary należały do tej klasy.
Sieć ulic Bostonu zaczęła jej mętnieć przed oczami, mimo to oparła się zmęczeniu i chęci pójścia do łóżka; siedziała otępiała z wyczerpania, a w jej głowie kłębiły się setki szczegółów.
Myślała o świeżej spermie w rozkładającym się ciele, o nierozpoznanym szkielecie, o włóknach z granatowego dywanu, o mordercy, który zostawił na miejscu zbrodni włos poprzedniej ofiary, o paralizatorze, komandoskim nożu i złożonej koszuli nocnej.
Myślała też o Gabrielu Deanie. Dlaczego do tej sprawy wmieszało się FBI? Podparła głowę rękami, mając uczucie, że pęknie jej pod naporem informacji.
Chciała dowodzić tym śledztwem, nawet tego zażądała, a teraz czuła się przygnieciona ciężarem czynności dochodzeniowych.
Czuła się zbyt zmęczona, żeby wydajnie myśleć, a zarazem zbyt podniecona, żeby zasnąć.
Zastanawiała się, czy to nie są objawy załamania. Tę ewentualność stanowczo odrzuciła. Jane Rizzoli nie może sobie pozwolić na tchórzliwość objawiającą się załamaniem nerwowym.
W trakcie kariery detektywa zdarzyło jej się niejednokrotnie gonić podejrzanych po dachach, wywalać kopniakiem drzwi, a raz nawet, w ciemnej piwnicy, stanęła oko w oko ze śmiercią. Zabiła też człowieka.
A jednak jeszcze nigdy nie przeżywała tak przejmującego uczucia klęski jak obecnie.
Pielęgniarka więzienna, zawiązująca opaskę uciskową wokół mojego prawego ramienia, nie robi tego delikatnie.
Lateks szczypie mi skórę i wydziera z niej włoski, ale ona na to nie zważa; ma mnie za symulanta, który ściągnął ją z pryczy i zakłócił jej sen podczas dyżuru na nocnej zmianie w szpitalu więziennym.
Jest w średnim wieku, a przynajmniej tak wygląda; ma podpuchnięte oczy i przesadnie wyskubane brwi; jej oddech pachnie snem i papierosami.
Lecz jest kobietą, i kiedy pochyla się nad moją ręką, żeby znaleźć dobrą żyłę, patrzę na jej zwiotczałą, ozdobioną koralami szyję. Wyobrażam sobie, co się kryje pod cienką, białą skórą. Tętnica szyjna, pulsująca jasną krwią, obok niej żyła szyjna, nabrzmiała ciemniejszą krwią, powracającą do serca.
Znam na pamięć anatomię kobiecej szyi, więc przyglądam się szyi pielęgniarki, mimo że nie jest pociągająca.
Żyła w zgięciu łokciowym mojej ręki pęcznieje, co kobieta kwituje pomrukiem zadowolenia.
Otwiera opakowanie z watką nasiąkniętą alkoholem i przeciera nią moją skórę nieuważnym, niemiłym ruchem, niespotykanym u zawodowych pielęgniarek, wykonanym mechanicznie, bez śladu sympatii.
– Poczujesz ukłucie – mówi do mnie.
Witam ból bez skrzywienia.
Trafia precyzyjnie, krew wpływa do pojemniczka z czerwonym wieczkiem.
Analizowałem próbki krwi mnóstwa ludzi, ale nigdy nie badałem własnej, więc patrzę z zainteresowaniem; widzę, że moja krew jest gęsta i ciemna, ma kolor czarnych czereśni. Pojemniczek jest już prawie pełen.
Pielęgniarka odłącza go od igły i zakłada na jego miejsce inny. Ten drugi ma fioletowe wieczko, posłuży do oznaczenia liczby krwinek. Kiedy i ten drugi jest pełen, wyciąga igłę z żyły, odwiązuje opaskę uciskową i przykłada w miejscu ukłucia watkę.
– Przytrzymaj ją! – rozkazuje mi.
Szczękam bezradnie kajdankami na moim lewym przegubie, które są przypięte do ramy łóżka szpitalnego.
– Nie mogę – odpowiadam pokornie.
– Och, na Boga – wzdycha.
Nie czuje do mnie sympatii, tylko gniew. Niektórzy pogardzają słabymi, a ona należy do takich ludzi.
Gdyby jej dać nieograniczoną władzę i bezsilnych poddanych, bez wątpienia zmieniłaby się w jednego z tych potworów, którzy torturowali Żydów w obozach koncentracyjnych.
Pod zewnętrzną skorupą białego mundurka z plakietką, na której widnieją literki „R.N”, czai się okrucieństwo.
Patrzy na strażnika.
– Przytrzymaj to – mówi do niego.
Strażnik przez moment się waha po czym przejmuje od niej watkę i przyciska ją do mojej skóry. Jego niechęć nie wypływa z obawy przed jakąkolwiek gwałtowniejszą reakcją z mojej strony, zawsze byłem wzorowym więźniem, zachowywałem się poprawnie i posłusznie i żaden ze strażników nie boi się mnie.
Denerwuje go widok mojej krwi.
Widzi czerwoną plamkę na watce i wyobraża sobie ohydne mikroby wchodzące na jego palce.
Oddycha z ulgą dopiero wtedy, gdy pielęgniarka rozrywa opakowanie bandaża i owija nim moją rękę, żeby przytrzymać watkę w miejscu ukłucia.
Strażnik idzie spiesznie do umywalki i myje ręce wodą i mydłem.
Śmieszy mnie to jego przerażenie z powodu zetknięcia się z czymś tak podstawowym jak krew.
Na razie jednak leżę na pryczy, z zamkniętymi oczami i podkurczonymi kolanami, nie ruszam się. Od czasu do czasu wydaję z siebie jęk bólu.
Pielęgniarka wychodzi, zabierając ze sobą probówki z moją krwią, a strażnik, uspokojony dokładnym umyciem rąk, siada na krześle.
Czas płynie.
Czekamy w zimnym, higienicznym powietrzu już od wielu godzin.
Pielęgniarka jakby się zapadła pod ziemię.
Strażnik wierci się na krześle, zastanawiając się, co może ją tak długo zatrzymywać.
Ja wiem.
Aparatura skończyła analizować.
Pielęgniarka ma w ręku wyniki, które są alarmujące.
Chwilowe podejrzenia, że więzień symuluje, rozwiewają się; ma dowód, w postaci wydruku, że mój organizm uległ niebezpiecznemu zakażeniu i że moja skarga na ból w brzuchu jest uzasadniona.
Wprawdzie obejrzała mój brzuch i, badając reakcje na dotyk, słyszała mój jęk, a także widziała, jak się wzdrygałem, odniosła się jednak do mojego odruchu z niedowierzaniem.
Zbyt długo jest pielęgniarką więzienną, żeby nie mieć sceptycznego stosunku do zgłaszanych przez więźniów dolegliwości.
W jej opinii wszyscy więźniowie są symulantami, a ich każda niedyspozycja ma na celu wyłudzenie środka odurzającego.
Lecz wynik testu laboratoryjnego jest obiektywny. Krew wędruje do aparatury, która podaje wyniki. Pielęgniarce nie wolno zbagatelizować alarmującej liczby białych ciałek. Idzie do telefonu, żeby się skonsultować z lekarzem.
„Mam tu więźnia, który narzeka na silny ból w brzuchu. Odgłosy jelitowe są poprawne, ale brzuch w prawej, niższej ćwiartce jest wrażliwy. Najbardziej mnie niepokoi liczba białych ciałek”…
Drzwi się otwierają, słyszę piszczenie butów na linoleum.
W jej tonie, którym się teraz do mnie zwraca, nie ma już poprzedniej, szyderczej nuty. Jest grzeczna, a nawet uniżona.
Wie, że ma do czynienia z ciężko chorym człowiekiem i że gdyby coś mi się stało, ona będzie za to odpowiedzialna.
Z pogardzanego skazańca przedzierzgam się w bombę z opóźnionym zapłonem, bombę, która może zniszczyć jej karierę. Zdaje sobie sprawę, że zbyt długo zwlekała.
– Przeniesiemy cię do szpitala – mówi i zwraca się do strażnika: – Trzeba to zrobić natychmiast.
– Do szpitala Shattucka? – pyta, mając na myśli szpital więzienny imienia Lemuela Shattucka w Bostonie.
– Nie, to za daleko. Nie możemy tak długo czekać. Załatwiłam przeniesienie do szpitala Fitchburg.
W jej głosie brzmi niepokój. Strażnik patrzy na mnie z obawą.