Do wnętrza zajrzał porucznik Marquette.
– Detektyw Rizzoli – powiedział – chciałem z tobą pomówić.
– W tej chwili?
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chodźmy do mojego pokoju.
Wszystkim przyszła do głowy podobna myśl: Rizzoli została wezwana na dywanik. Ona sama nie miała pojęcia z jakiego powodu.
Rumieniąc się, wyszła z pokoju.
Ruszyli w milczeniu korytarzem w stronę wydziału zabójstw. Wszedłszy do swojego gabinetu, Marquette zamknął za nimi drzwi. Zauważyła, że pracujący przy komputerach detektywi patrzą na nią przez szklaną ściankę działową. Marquette podszedł do niej i zaciągnął zasłony.
– Czemu nie siądziesz? – zapytał.
– Szkoda czasu.
Chciałabym się dowiedzieć, o co chodzi?
– Usiądź, proszę.
– Powiedział to spokojnie, wręcz uprzejmie.
Ta nagła troskliwość z jego strony sprawiła, że poczuła się nieswojo. Nie darzyli się wzajemną sympatią. Wydział zabójstw był cały czas klubem dorosłych chłopców, w którym ona była babskim intruzem.
Siadła na krześle z bijącym sercem. Przez chwilę siedział w milczeniu, jak gdyby szukając właściwych słów.
– Chciałem ci o tym powiedzieć, zanim inni się dowiedzą.
Myślę, że dla ciebie to będzie najtrudniejsze do zniesienia. Jestem pewny, że sytuacja jest chwilowa i że zostanie rozwiązana w przeciągu paru dni lub nawet paru godzin.
– Jaka sytuacja?
– Dziś, około piątej rano, Warren Hoyt uciekł z więzienia.
Już wiedziała, dlaczego kazał jej usiąść: myślał, że się załamie. Zawiódł się.
Siedziała nieruchomo, nie okazując żadnej reakcji. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał tak nienaturalnie spokojnie, że ledwie sama go poznawała.
– Jak do tego doszło?
– Uciekł w trakcie przewożenia ambulansem.
Wieziono go do szpitala Fitchburg.
Nagła konieczność wycięcia ślepej kiszki. Nie wiemy dokładnie, jaki był przebieg zdarzenia…
Zawiesił głos.
– Żaden świadek nie przeżył.
– Ilu nie żyje? – zapytała.
Głos zabrzmiał tak, jakby nie należał do niej… był jakiś obcy, bezbarwny.
– Troje.
Pielęgniarka, kobieta anestezjolog, przygotowująca go do operacji, i strażnik, który go pilnował.
– Souza-Baranowski jest więzieniem o szóstym stopniu zabezpieczenia.
– Tak.
– I zgodzono się, żeby został zawieziony do publicznego szpitala?
– W zwykłych okolicznościach zostałby przetransportowany do szpitala więziennego Lemuela Shattucka, ale to był nagły atak.
MCI zezwala w takiej sytuacji na przewiezienie więźnia do najbliższego szpitala, a tym najbliższym był Fitchburg.
– Kto orzekł, że to był nagły przypadek?
– Pielęgniarka więzienna.
Wyniki badań skonsultowała z lekarzem. Oboje stwierdzili, że trzeba go natychmiast przewieźć do szpitala.
– Na podstawie jakich objawów.
Głos jej się zaostrzył, co świadczyło o narastającym wzburzeniu.
– Wystąpiły pewne symptomy. Ból w brzuchu…
– Hoyt się zna na medycynie. Wiedział dokładnie, co udawać.
– Testy laboratoryjne wykazały odchyłki od normy.
– Jakie testy?
– Miał znacznie powiększoną liczbę białych ciałek we krwi.
– Czy oni nie zdawali sobie sprawy, z kim mają do czynienia? Nie zorientowali się, że to gra?
– Jak mógł sfałszować laboratoryjne wyniki krwi?
– Mógł.
Pracował w szpitalu.
Wie, jak wywołać zmiany w składzie krwi.
– Ale…
– Na Boga, on był pieprzonym laborantem!
Sam przeprowadzał takie testy!
– Ostrość własnego głosu zdumiała ją.
Patrzyła na porucznika, stropiona swoim wybuchem. Miotały nią najróżniejsze gwałtowne uczucia, najbardziej jednak gniew i bezsilność. Na dodatek strach.
Przez te wszystkie miesiące tłumiła w sobie strach, gdyż wiedziała, jak irracjonalny byłby lęk przed Warrenem Hoytem.
Był zamknięty w miejscu, z którego nie mógł jej dosięgnąć, nie mógł zrobić jej krzywdy.
Koszmary, które jej się śniły po nocach, były następstwem szoku, echem niegdyś przeżytej grozy; miała nadzieję, że stopniowo przestaną ją dręczyć. W tej chwili jednak jej strach nabrał podstaw i znów trzymał ją w swoich kleszczach.
Zerwała się z krzesła i skierowała ku drzwiom.
– Detektyw Rizzoli!
Zatrzymała się w progu.
– Dokąd idziesz?
– Myślę, że wiesz, gdzie jest moje miejsce.
– Policja w Fitchburgu i policja stanowa kontrolują sytuację.
– Czyżby?
Dla nich to tylko zwykła ucieczka więźnia. Będą liczyli na to, że zrobi te same błędy, co poprzednicy. Ale on nie popełni błędu i wymknie się z obławy.
– Nie masz zaufania do ich sprawności.
– Nie docenią Hoyta.
Nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Za to ja go doceniam. Znam go doskonale.
Na parkingu z tyłu budynku słońce prażyło niemiłosiernie, a wiejący od ulicy wiatr był gęsty od upału i niósł zapach siarki. Nim usiadła za kierownicą swojego samochodu, koszulę miała już mokrą od potu.
Hoyt lubi upał, pomyślała. Karmi się słońcem jak pustynna jaszczurka. I, podobnie jak gad, potrafi błyskawicznie wyśliznąć się z zasadzki. Nie złapią go.
W drodze do Fitchburga myślała o Chirurgu przebywającym na wolności. Wyobraziła sobie, jak znów chodzi ulicami: drapieżnik polujący na zwierzynę. Zastanawiała się, czy stać ją na taki hart ducha, żeby znów stawić mu czoło, skoro na pokonanie go za pierwszym razem zużyła swój życiowy zapas odwagi. Nie uważała się za tchórza; nigdy jeszcze nie cofnęła się przed wyzwaniem, zawsze rzucając się głową naprzód w wir walki.
A jednak myśl o zmierzeniu się z Warrenem Hoytem przerażała ją. Walczyłam z nim raz i omal nie zginęłam. Nie wiem, czy zdołam powtórnie umieścić tego potwora za kratami.
W recepcji nie było nikogo.
Rizzoli zatrzymała się na korytarzu szpitalnym, rozglądając się za jakimś umundurowanym przedstawicielem administracji, ale zobaczyła tylko kilka pielęgniarek; dwie z nich, objąwszy się ramionami, pocieszały się wzajemnie, pozostałe, zbite w gromadkę, rozmawiały przyciszonymi głosami; twarze miały spopielałe od szoku.
Schyliwszy się, zanurkowała pod obwisającą żółtą taśmą i przeszła niezatrzymywana przez podwójne drzwi, które otworzyły się automatycznie.
Wszedłszy do sali przedoperacyjnej, ujrzała na podłodze krwawe smugi i ślady stóp. Technik z ekipy kryminalistycznej pakował już swój przybornik. Podłoga po przeprowadzonym badaniu była zadeptana, czekała, żeby ktoś ją umył. Podłoga była wprawdzie zadeptana lecz o tym, co tu się działo, mówiła krew na ścianach.
Rizzoli zobaczyła łuki wyschniętej krwi arteryjnej którejś z ofiar, która utworzyła falisty ślad na ścianie i opryskała wielką tablicę na której wypisany był dzienny program zajęć, z wyszczególnieniem numerów sal operacyjnych, nazwisk pacjentów, nazwisk chirurgów i procedur poszczególnych operacji. Program dnia był szczelnie wypełniony, nie było ani jednej luki.
Zastanawiała się, co się stanie z pacjentami, których operacje zostały zawieszone, gdyż oddział chirurgiczny był teraz terenem zbrodni. Jakie na przykład mogą być konsekwencje nieprzeprowadzenia operacji pęcherzyka żółciowego.
Program dnia tłumaczył pośpiech w postępowaniu dochodzeniowym. Należało przede wszystkim zaspokoić potrzeby żyjących. Nie można było zamknąć na nieograniczony czas obciążonego oddziału chirurgicznego w Fitchburgu.
Łuki krwi ciągnęły się poza tablicę, aż do rogu i dalej wzdłuż równoległej ściany. W tym miejscu były mniejsze, w miarę obniżania się ciśnienia skurczowego, i stopniowo zmierzały ku podłodze. Kończyły się na rozsmarowanej kałuży krwi obok biurka.
Telefon. Umierający próbował dojść do telefonu.
Szeroki korytarz z długim rzędem umywalni prowadził do sal operacyjnych. Zza otwartych drzwi jednej z nich dobiegły ją męskie głosy i dźwięki płynące z radia.
Nie zatrzymywana przez nikogo szła wzdłuż rzędu umywalni, minęła technika kryminalistycznego, który ledwie na nią spojrzał, i stanąwszy na progu sali operacyjnej numer cztery, ujrzała ślady masakry.
Mimo iż ciał ofiar już nie było, ich krew była wszędzie: na ścianach, szafach i pulpitach. Ślady krwi na podłodze należały do tych, którzy ruszyli w pogoń za mordercą.
– Proszę pani! Proszę pani!
Dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach, stojący przy szafce z instrumentami, mieli zaskoczony wyraz twarzy. Wyższy ruszył ku niej, jego papierowe ochraniacze mlaskały na kleistej powierzchni podłogi.
Miał około trzydziestu pięciu lat, promieniował jurnością charakterystyczną dla potężnie umięśnionych mężczyzn. Tak wygląda kompensacja szybkiego cofania się linii włosów u mężczyzn, pomyślała.
Zanim zadał standardowe pytanie, pokazała swoją odznakę.
– Jane Rizzoli, Komisariat Policji w Bostonie. Wydział zabójstw.
– Czemu Boston miesza się do tego?
– Przepraszam, nie wiem, z kim rozmawiam – odparła.
– Sierżant Canady.
Sekcja aresztowań uciekinierów. Funkcjonariusz policji stanu Massachusetts.
Chciała uścisnąć mu dłoń, lecz zauważyła, że nosi lateksowe rękawiczki. Nie przejawiał chęci okazania jej uprzejmości lub jakiejkolwiek pomocy.
– W czym możemy pomóc?
– W niczym.
Za to ja mogę pomóc wam.
Canady nie okazał szczególnego zainteresowania propozycją.
– W jaki sposób?
Popatrzyła na smugi krwi na ścianach.
– Człowiek, który to zrobił… Warren Hoyt…
– Co możesz o nim powiedzieć?
– Znam go bardzo dobrze.
W tym momencie podszedł do nich niższy z mężczyzn.
Był blady, uszy miał jak słoń Dumbo, i choć widać było, że jest policjantem, nie okazał zazdrości o swoje terytorium.
– Znam cię, nazywasz się Jane Rizzoli.
To ty wsadziłaś go do pudła.
– Byłam członkiem zespołu.
– Ale to ty go przyskrzyniłaś w Lithia.
– W przeciwieństwie do Canadyego nie nosił rękawiczek.
Uścisnął jej dłoń.
– Detektyw Arlen, Komisariat Policji w Fitchburgu. Przyjechałaś specjalnie taki kawał drogi?
– Jak tylko się dowiedziałam.
Powiodła wzrokiem po ścianach.
– Zdajecie sobie sprawę, z kim macie do czynienia?
– Kontrolujemy sytuację – oświadczył Canady.