Rizzoli przyjrzała się baczniej czarnym smugom na koszuli denata. Dłonią w rękawiczce dotknęła jednej z nich, a potem obejrzała palec, na którym pozostał czarny ślad. Przez chwilę go oglądała, zastanawiając się nad nowym odkryciem.
– Masz rację – stwierdziła.
– To nie jest ślad opony.
To jest smar.
Wyprostowała się i spojrzała na ulicę.
Nie było widać śladów opon ani odłamków szkła lub plastiku, które niewątpliwie powinny pozostać na jezdni po tak katastrofalnym zderzeniu z ludzkim ciałem.
Zaległa cisza.
Patrzyli na siebie, myśląc intensywnie, dopóki nie zaświtało im jedyne wytłumaczenie. Jakby na potwierdzenie ich domysłu, usłyszeli ryk przelatującego odrzutowca. Spojrzawszy w górę, Rizzoli ujrzała 747, który podchodził do lądowania na międzynarodowym lotnisku Logana, znajdującym się pięć mil na północny wschód od miejsca, w którym teraz przebywali.
– Jezu – westchnął Frost, osłaniając ręką oczy przed słońcem.
– Spadać z takiej wysokości.
Powiedzcie, że był martwy, nim się roztrzaskał.
– Jest taka możliwość – odparł Tierney.
– Musiał wypaść w momencie, kiedy luk podwozia otworzył się przed wylądowaniem.
Przypuszczam, że leciał nielegalnie.
– Cóż – powiedziała Rizzoli.
– Mnóstwo pasażerów na gapę próbuje uciec ze swoich krajów.
Spojrzała na oliwkową cerę mężczyzny.
– Pewnie przyleciał skądś z Ameryki Południowej.
– A zatem leciał na wysokości przynajmniej trzydziestu tysięcy stóp – oświadczył Tierney.
– Luk podwozia nie jest zabezpieczony przed zmianą ciśnienia.
Gapowicz jest narażony na nagłą dekompresję i zmianę temperatury. Nawet w lecie temperatura na tej wysokości jest taka jak w zamrażarce. Po paru godzinach spędzonych w takich warunkach delikwent, prócz tego, że znajdzie się w stanie hipotermii, będzie nieprzytomny z powodu braku tlenu… o ile nie został wcześniej zmiażdżony przez podwozie chowające się w luku po starcie samolotu. Dłuższe przebywanie w luku mogło uśmiercić go wcześniej.
Dźwięk pagera Rizzoli przerwał wykład w momencie, kiedy Tierney zaczął wchodzić w swój profesorski ton.
Spojrzała na wyświetlacz, ale numer dzwoniącego nic jej nie mówił. Prefiks oznaczał Newton. Sięgnęła po swój telefon komórkowy i wystukała ten numer.
– Detektyw Korsak – usłyszała męski głos.
– Nazywam się Rizzoli.
Ma pan do mnie jakiś interes?
– Telefonuje pani z komórki?
– Tak.
– Może pani do mnie zadzwonić z linii kablowej?
– Nie w tej chwili.
– Nie wiedziała, kim jest detektyw Korsak, poza tym zależało jej, żeby rozmowa trwała jak najkrócej.
– Może mi pan powiedzieć, o co chodzi?
Nie odpowiedział od razu.
Słyszała w tle czyjeś głosy i trzeszczenie policyjnego walkie-talkie.
– Jestem w Newton, na miejscu zbrodni – odezwał się po chwili.
– Myślę, że powinna pani je obejrzeć.
– Potrzebuje pan pomocy bostońskiej policji?
Mogę pana skierować do kogoś innego w naszym wydziale.
– Próbowałem się skontaktować z detektywem Mooreem, ale powiedziano mi, że jest na urlopie, więc zatelefonowałem do pani.
– Zrobił znaczącą przerwę, po czym dodał: – To sprawa, którą prowadziliście oboje z detektywem Mooreem ubiegłego lata. – Pani wie, o czym mówię.
Tym razem ona nie odpowiedziała.
Wiedziała dokładnie, do czego nawiązał Korsak. Wspomnienia tamtego śledztwa do tej pory wracały do niej w koszmarnych snach.
– Proszę kontynuować – powiedziała cicho.
– Podać pani adres? – zapytał.
Sięgnęła po swój notes.
Zapisawszy adres, rozłączyła się i skupiła uwagę na wykładzie doktora Tierneya.
– Widziałem podobne uszkodzenia ciała u akrobatów powietrznych, którym nie otworzyły się spadochrony.
Ciało spadające z tej wysokości osiąga graniczną prędkość ponad dwustu stóp na godzinę, co powoduje taki stopień dezintegracji, jaki tu obserwujemy.
– Piekielna cena za dostanie się do naszego kraju – skomentował Frost.
Następny odrzutowiec przeleciał nad nimi z rykiem silników, jego cień omiótł ich niczym skrzydła orła.
Rizzoli popatrzyła na niebo.
Wyobraziła sobie człowieka spadającego z wysokości tysiąca stóp. Usłyszała świst powietrza w jego uszach, zrazu zimnego, a potem coraz cieplejszego, w miarę zbliżającej się w tempie ekspresu ziemi.
Spojrzała na przykryte płachtą szczątki mężczyzny, któremu zamarzył się nowy świat, lepsza przyszłość. Witaj w Ameryce.
Policjant pilnujący wejścia do domu w Newton był nowicjuszem, więc nie znał Jane Rizzoli.
Nie pozwolił jej wejść poza obręb policyjnej taśmy, zwracając się do niej ostrym tonem, współgrającym z jego nowym mundurem.
Identyfikator informował, że nazywa się Ridge.
– To jest miejsce zbrodni, proszę pani.
– Nazywam się Rizzoli. Jestem detektywem bostońskiej policji.
– Przyjechałam zobaczyć się z detektywem Korsakiem.
– Proszę pokazać odznakę.
Nie spodziewała się takiego żądania, więc musiała pogrzebać w torebce, żeby ją znaleźć.
W Bostonie znał ją prawie każdy policjant.
Okazało się, że wystarczy wyjechać niedaleko poza swój teren, na przedmieście nadzianych mieszkańców, żeby musieć okazać odznakę.
Podsunęła mu ją pod nos.
Spojrzał i zaczerwienił się.
– Bardzo mi przykro, proszę pani.
To przez tę wścibską reporterkę, która tak się mądrzyła, że pozwoliłem jej przejść przed paroma minutami. Nie chciałem, żeby to się powtórzyło.
– Jest tam Korsak?
– Tak, proszę pani.
Popatrzyła na rozmaitość marek samochodów zaparkowanych na ulicy. Wśród nich stał biały van z napisem na bocznej ścianie: „Stan Massachusetts. Biuro Koronera”.
– Ile ofiar? – spytała.
– Jedna.
Za chwilę ją zabiorą.
Policjant podniósł taśmę przed detektyw Rizzoli, żeby ją wpuścić do frontowego ogrodu. Ptaki ćwierkały, w powietrzu unosił się słodki zapach świeżej trawy. Nie jesteś już w południowym Bostonie, pomyślała. Architektura zieleni była doskonała: trawnik z jasnozielonego astroturfu, otoczony idealnie przystrzyżonym, bukszpanowym żywopłotem.
Zatrzymała się na ceglanym chodniku i spojrzała w górę na linię dachu, prezentującą styl epoki Tudorów. Imitacja angielskiego dworu. To nie był dom ani nawet sąsiedztwo, na które mógłby sobie pozwolić uczciwy policjant.
– Cacko, prawda? – zawołał z tyłu Ridge.
– Z czego ten facet żyje?
– Słyszałem, że to był jakiś chirurg.
– Chirurg?
To słowo miało dla niej szczególne znaczenie. Jego dźwięk działał na nią zawsze jak przebicie lodowatą igłą. Mimo upału teraz również wstrząsnął nią dreszcz.
Spojrzawszy na frontowe drzwi, zauważyła, że gałka była pokryta proszkiem do wykrywania odcisków palców. Wzięła głęboki oddech, naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki, a potem włożyła papierowe ochraniacze na buty.
Wszedłszy do domu, zwróciła uwagę na wypolerowaną, dębową posadzkę i klatkę schodową, wspinającą się na jakąś niebotyczną wysokość. Witrażowe okno malowało wnętrze rombami kolorowego światła. Usłyszała szelest papierowych ochraniaczy i do holu wtoczył się mężczyzna o posturze niedźwiedzia.
Miał na sobie formalny strój urzędnika biurowego i starannie zawiązany krawat, ale całość psuły dwie ogromne plamy potu na koszuli w okolicy pach. Podwinięte rękawy odsłaniały muskularne ramiona, porośnięte czarnymi włosami.
– Detektyw Rizzoli? – zapytał.
– We własnej osobie.
Otworzył ramiona, idąc naprzeciw niej, po czym przypomniał sobie, że ma na dłoniach rękawiczki, więc opuścił ręce.
– Jestem Vince Korsak.
Przepraszam, że nie mogłem więcej powiedzieć przez telefon, lecz w dzisiejszych czasach każdy ma skaner. Jedna reporterka zdołała już się wedrzeć. Straszna jędza.
– Już mi doniesiono.
– Pewnie się zastanawiasz, po co tu przyjechałaś.
Otóż obserwowałem twoje działania w zeszłym roku, no wiesz, te dotyczące morderstw dokonanych przez Chirurga.
Pomyślałem sobie, że może chciałabyś rzucić okiem na to, co się tutaj stało.
Zrobiło jej się sucho w ustach.
– Jak to wygląda?
– Ofiara jest w salonie.
Doktor Richard Veajer, trzydzieści sześć lat. Chirurg ortopeda. To jego rezydencja.
Popatrzyła na witrażowe okno.
– Wy, chłopcy z Newton, macie przynajmniej do czynienia ze zbrodniami w najlepszym towarzystwie.
– Powinna się nimi zająć policja z Bostonu.
W tej okolicy rzadko zdarzają się przestępstwa. Zwłaszcza tak wyrafinowane morderstwa jak to tutaj. Poprowadził ją przez hol do salonu. Od razu zachwyciła się ilością światła słonecznego. Wpadało do wnętrza przez wysoką na dwa piętra ścianę, którą tworzyły sięgające od podłogi do sufitu okna.
Mimo krzątającej się licznej ekipy kryminalistycznej pomieszczenie o białych ścianach i lśniącej, drewnianej podłodze wydawało się surowe i przestronne. Była jeszcze krew. Widziała w życiu wiele miejsc zbrodni, ale za każdym razem na widok krwi doznawała wstrząsu. Na białej ścianie widniała plama przypominająca ogon komety; strużki krwi spływały krętymi liniami na podłogę.
Doktor Richard Veager siedział na podłodze, oparty o ścianę. Przeguby rąk miał związane za plecami taśmą klejącą. Był ubrany tylko w bokserki.
Jego nogi, wyciągnięte do przodu, były związane w kostkach tą samą taśmą. Opuszczona na pierś głowa zasłaniała ranę, która była przyczyną śmiertelnego krwotoku, ale Rizzoli nie musiała jej oglądać, żeby się domyślić, że sięgała głęboko, aż do tętnicy szyjnej i tchawicy.
Wiedziała z doświadczenia, jakie są skutki takiej rany, jak wyglądają ostatnie momenty życia ofiary: krew tryska z arterii, przedostaje się do tchawicy, płuca zasysają ją z powietrzem i człowiek dusi się własną krwią.
Sądząc po szerokich ramionach i muskulaturze, doktor był fizycznie sprawny, z pewnością potrafiłby skutecznie obronić się przed napastnikiem. Mimo to umarł w pozycji poddańczej, ze zwieszoną głową.
Dwaj pracownicy kostnicy stali nad ofiarą, zastanawiając się, jak ulokować na noszach zastygłe w pośmiertnym stężeniu ciało.