– No a co w ogóle mówi? – spytał kapitan.
Przekazałem mu co nieco z tego, co powiedział mi Coulter ale nie wszystko. Bo i po co? Opuściłem rewelacje o powiązaniach miejscowych policjantów z handlarzami narkotyków i jeszcze bardziej druzgocącą informację, że wywiadowca ma pogrążające ich zapiski.
Stockton Sheehan wysłuchał mnie i rzekł:
– Albo wypuści część zakładników, albo będziemy musieli wejść i go dopaść. Przecież nie wystrzela własnej rodziny.
– Mówi, że wystrzela. Grozi, że wystrzela.
Sheehan potrząsnął głową.
– Jestem gotów podjąć to ryzyko. Wejdziemy po zmroku. Wiesz, że musimy.
Pokiwałem głową, nie zajmując stanowiska w tej sprawie, i odszedłem na bok. Do zmroku pozostało jeszcze około pół godziny. Wolałem się nie zastanawiać, co nastąpi, kiedy ten czas minie.
Znów zadzwoniłem do Coultera. Odebrał natychmiast.
– Mam pomysł – powiedziałem. – To chyba nasza największa szansa. – Nie dodałem, że to również nasza jedyna szansa.
– No to mów, co to za pomysł – ponaglił mnie.
Przedstawiłem Dennisowi Coulterowi mój plan…
Dziesięć minut potem kapitan Sheehan wykrzyczał mi w twarz, że jestem „gorszy od wszystkich pieprzonych dupków z FBI”, z którymi kiedykolwiek miał do czynienia. Niewątpliwie oznaczało to, że robię szybkie postępy. Może nawet dobrze, że tego dnia zwolniono mnie ze szkolenia. Do jakiego szczęścia było mi potrzebne? Do żadnego, skoro już awansowałem na „króla dupków z FBI”. Nadając mi ten tytuł, policja baltimorska stwierdziła bez ogródek, że nie aprobuje mojego planu rozwiązania kryzysowej sytuacji, której sprawcą był wywiadowca Coulter. Nawet Mahoney początkowo miał wątpliwości.
– Zgaduję, że nie za bardzo nadajesz się do rozwiązywania problemów wymagających społecznej i politycznej poprawności – skomentował moją relację z ostatniej rozmowy z kapitanem Sheehanem.
– Myślałem, że się nadaję. Teraz wychodzi na to, że nie. Mam nadzieję, że mój pomysł zaskoczy. Lepiej, żeby zaskoczył. Myślę, że oni chcą zabić tego gościa, Ned.
– Też mi się tak widzi. Myślę, że postępujemy właściwie.
– My? – spytałem.
Mahoney skinął głową.
– W tej sprawie trzymam z tobą, chojraku. Masz ikrę, masz sławę. Tak to biega w Biurze.
Chwilę potem policja baltimorska z wielką niechęcią rozluźniła pierścień wokół domu. Mahoney i ja kontrolowaliśmy ten manewr. Wcześniej zapowiedziałem Sheehanowi, że nie chcę widzieć w pobliżu żadnego niebieskiego munduru ani kombinezonu SWAT. Kapitan miał swój pogląd na wysokość dopuszczalnego ryzyka, ja swój. Gdyby policja zaatakowała dom, na pewno byłyby ofiary. Gdyby mój pomysł nie wypalił, przynajmniej nikomu nie stałaby się krzywda. To znaczy nikomu prócz mnie.
Kolejny raz połączyłem się z Coulterem.
– Policja baltimorska zeszła ci z oczu – zameldowałem. – Masz wyjść, Dennis. Natychmiast. Zanim sobie uświadomią, co się dzieje.
Zwlekał chwilę z odpowiedzią. Wreszcie oświadczył:
– Rozglądam się. Wykończyć mnie to żadna sztuka. Wystarczy jeden snajper z celownikiem na podczerwień.
Miał rację. Ale to było bez znaczenia. Mieliśmy tylko jedną szansę.
– Wychodź z zakładnikami – poleciłem mu. – Sam wyjdę do ciebie na schodki.
Nie odezwał się. Byłem przekonany, że straciłem jego zaufanie. Skupiłem się na frontowych drzwiach i próbowałem nie myśleć o ludziach, którzy mogą zginąć za progiem.
No, Coulter, powtarzałem w myślach. Zastanów się, człowieku. To najlepsze rozwiązanie, o jakim możesz marzyć.
W końcu jednak przemówił:
– Jesteś pewien, że to się uda? Bo ja nie. Chyba oszalałeś.
– Jestem pewien.
– W porządku. Wychodzę – rzekł. I po chwili milczenia dodał: – Na twoją odpowiedzialność. Odwróciłem się do Mahoneya.
– Załóżcie mu kamizelkę kuloodporną, kiedy tylko wychyli nos na werandę. Otoczcie go naszymi ludźmi. Nie dopuszczajcie do niego nikogo z Baltimore, choćby robili raban pod niebiosa. Da się to zrobić?
– Masz jaja, chłopie – mruknął Mahoney, szczerząc zęby w uśmiechu. – Bierzmy się za to… a przynajmniej spróbujmy się wziąć.
– Pozwól, że cię wyprowadzę, Dennis. Tak będzie bezpieczniej – powiedziałem do komórki. – Idę do ciebie.
Ale Coulter miał własny plan.
Jezu, wylazł sam na werandę! – jęknąłem w duchu.
Trzymał ręce uniesione wysoko. Był bezbronny niczym niemowlę.
Bałem się, że hukną strzały i runie jak kłoda na ziemię. Rzuciłem się do biegu.
Nagle otoczyło go pół tuzina ludzi z HRT, tworząc żywą tarczę. Został szybko przeprowadzony do czekającego vana.
– Obiekt w wozie. Zabezpieczony – zameldował jeden z HRT. – Wywozimy go w diabły.
Odwróciłem się w kierunku domu. A co z jego rodziną? Gdzie oni są?
Wymyślił całą historię? Chryste, co on narozrabiał?
Wtedy ujrzałem jego krewnych. Opuszczali gęsiego dom. Niewiarygodny widok. Włosy zjeżyły mi się na karku.
Starzec w białej koszuli i czarnych spodniach na szelkach. Starsza kobieta w luźnej różowej sukience, na szpilkach, spłakana jak bóbr. Dwie dziewczyneczki w odświętnych białych sukienkach. Dwie kobiety w średnim wieku, trzymające się za ręce. Trzech dwudziestokilkulatków, każdy z rękami nad głową. Kobieta z parą niemowląt.
Kilkoro dźwigało kartonowe pudła.
Zgadłem, co w nich jest.
Zapiski konszachtów tych drani, dowody – pomyślałem.
Wywiadowca Dennis Coulter mówił prawdę. Jego rodzina mu uwierzyła. I to ona uratowała mu życie.
Poczułem mocne klepnięcie w plecy.
– Dobra robota. Naprawdę dobra robota – pochwalił mnie Mahoney.
Roześmiałem się.
– Jak na pieprzonego nowego, co? To był test, prawda?
– Nie mogę tego powiedzieć. Ale jeśli to faktycznie był test, masz u mnie szóstkę.
Rozdział 9
Test? Jezu, westchnąłem w myślach. To po to wysłano mnie do Baltimore? Do diabła, mam nadzieję, że nie.
Tego wieczoru wróciłem późno do domu, stanowczo za późno. Odetchnąłem z ulgą, widząc, że wszyscy położyli się spać i że nikt na mnie nie czeka, zwłaszcza Nana. Nie dałbym rady stawić czoła jej przygważdżająco – potępiającemu spojrzeniu. Marzyłem tylko o dwóch rzeczach. O szklance piwa i łóżku. I o tym, by sen przyszedł jak najszybciej.
Cicho wślizgnąłem się do środka, nie chcąc nikogo budzić. Panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie delikatnym szumem lodówki. Planowałem zadzwonić do Jamilli, kiedy tylko dotrę na piętro. Strasznie się za nią stęskniłem. Kotka Ruda otarła się o moje nogi.
– Cześć, Rudzielcu – szepnąłem. – Dobrze się dzisiaj spisałem.
Usłyszałem płacz.
Szybko pobiegłem na górę, do pokoju małego Alexa. Nie spał i rozkręcał syrenę na pełny regulator. Nie chciałem, by Nana czy któreś ze starszych dzieci musiało wstać i zajmować się małym. Poza tym nie widziałem od rana mojego synka i chciałem się do niego przytulić. Tęskniłem za jego buzią.
Kiedy zajrzałem do niego, siedział na łóżku i zrobił zdziwioną minkę na mój widok. Potem się uśmiechnął i klasnął w rączki, jakby mówił: „O kurcze! Tatuś robi dochodzenie. Tatuś, największy naiwniak w całym domu”.
– Czemu jeszcze nie śpisz, Szczeniaczku? Późno jest – powiedziałem.
Sam zrobiłem łóżko Alexa. Jest niskie i ma barierki, żeby nie wypadł.
Położyłem się obok niego.
– Przesuń się i zrób trochę miejsca tatusiowi – szepnąłem i pocałowałem go w czubek główki. Nie pamiętam, by mój ojciec kiedykolwiek mnie całował, więc całuję Alexa przy każdej sposobności. Tak samo zachowuję się wobec Damona i Jannie, bez względu na to, jak bardzo się przed tym wzbraniają, stając się coraz starsi i głupsi.
– Jestem zmęczony, mały człowieczku – powiedziałem, przeciągając się. – A ty? Miałeś ciężki dzień, Szczeniaczku?
Wydobyłem ze szpary między materacem i barierką butelkę i podałem mu ją. Pociągnął zdrowo, a potem przytulił się do mnie. Przycisnął do siebie Muuu i błyskawicznie zasnął.
To było bardzo miłe. Magiczne. Czuć ten cudowny słodki zapach dziecka. Łagodny oddech, oddech dziecka.
Byliśmy parą rozrabiaków, która spała tej nocy jak zabita.
Rozdział 10
Ślubni zaszyli się na kilka dni w Nowym Jorku. Na Dolnym Manhattanie. Tak łatwo było się tam ukryć, zniknąć z mapy. Poza tym Nowy Jork był miastem, w którym mogli dostać wszystko, czego chcieli, kiedy tylko chcieli. Ślubni mieli smak na ostry seks. W każdym razie na zakąskę.
Pozostawali poza zasięgiem pracodawcy przez ponad trzydzieści sześć godzin. Ich łącznik, Szterling, w końcu połączył się z nimi przez komórkę. Byli wtedy w hotelu Chelsea, przy 23. Zachodniej. Za oknem wisiał szyld w kształcie litery L. Pionowe białe HOTEL i czerwone poziome CHELSEA. Symbol Nowego Jorku.
– Półtorej doby próbuję się z wami skontaktować! – zagrzmiał Szterling. – Nigdy więcej nie wyłączajcie komórki, żeby unikać kontaktu ze mną. To ostatnie ostrzeżenie.
Kobieta, Zoja, ziewnęła i pokazała telefonowi palec. Wolną ręką wepchnęła do odtwarzacza East Eats West. Buchnęła głośna rockowa muzyka.
– Jesteśmy zapracowani, skarbie. Wciąż jesteśmy zapracowani. Czego chcesz, do diabła? Masz dla nas nową kaskę? Kasiorka do nas przemawia.
– Ściszcie muzykę, proszę. Proszę! Jest ktoś, kto ma na coś chrapkę. Ktoś bardzo bogaty. Dysponujący dużymi pieniędzmi.
– Jak powiedziałam, skarbie, jesteśmy bardzo zapracowani. Innymi słowy zajęci. Wychodzimy na lunch. Jak wielka jest ta chrapka?
– Taka sama jak ostatnim razem. Bardzo wielka. Osobisty przyjaciel Wilka musi coś mieć.
Zoja skrzywiła się na wzmiankę o Wilku.
– Podaj szczegóły. Specyfikację. Nie marnuj naszego czasu.
– Zrobimy to tak samo jak zawsze, skarbie. Po jednym puzzlu naraz. Kiedy możecie wystartować? Za pół godziny?
– Musimy tu coś dopiąć. Powiedzmy za cztery godziny. O co konkretnie chodzi z tym musem, tą chrapką?
– Jeden artykuł, płeć żeńska. I niedaleko od Nowego Jorku. Najpierw podam wam kierunek. Potem specyfikację artykułu. Macie cztery godziny.
Zoja popatrzyła na swojego partnera, który wylegiwał się na fotelu. Sława słuchał rozmowy, bezmyślnie bawiąc się smyczą zakładaną na penis. Spoglądał przez okno na cukiernię, krawca, automat do robienia zdjęć. Typowy nowojorski widoczek.