– Bierzemy tę robotę – zgodziła się Zoja. – Powiedz Wilkowi, że jego przyjaciel dostanie, czego chce. Żadnych problemów. – Potem przerwała połączenie ze Szterlingiem. Było ją na to stać.
Spojrzała na Sławę i wzruszyła ramionami. Potem popatrzyła w drugi kąt pokoju, na wielkie małżeńskie łoże z dekoracyjnym stalowym zagłówkiem. Leżał tam młody blondynek. Był nagi, zakneblowany i przypięty kajdankami do prętów odległych od siebie mniej więcej o stopę.
– Masz farta – powiedziała do niego Zoja. – Jeszcze tylko cztery godziny zabawy, słonko. Jeszcze tylko cztery godziny.
– Będziesz żałował, że nie krócej – dodał Sława. – Słyszałeś kiedyś takie rosyjskie słowo: zamoczitie. Nie? Pokażę ci zamoczit. Czterogodzinny zamoczit. Wilk mnie tego nauczył. Teraz ty nauczysz się ode mnie. Zamoczit to znaczy połamać komuś wszystkie kości.
Zoja puściła do chłopca perskie oko.
– Cztery godziny. Na zamoczit. Te cztery godziny będą trwały wieczność. Nigdy ich nie zapomnisz, skarbie.
Rozdział 11
Kiedy obudziłem się rano, mały Alex spał słodko obok mnie z łepetynką na mojej piersi. Nie mogłem się powstrzymać, by nie ukraść mu jeszcze jednego całusa. I jeszcze jednego. Potem, wciąż leżąc obok mojego synka, zacząłem myśleć o tajniaku Dennisie Coulterze i jego rodzinie. Kiedy wyszli razem z domu, bardzo mnie to poruszyło. To rodzina uratowała Coulterowi życie, a ja miałem szmergla na punkcie rodziny.
Wcześniej poproszono mnie, żebym przed jazdą do Quantico wpadł do budynku imienia Hoovera. W FBI zawsze nazywano go Biurem. Dyrektor chciał obgadać ze mną wydarzenia w Baltimore. Nie miałem pojęcia, czego mogę się spodziewać, ale byłem niespokojny. Może tego ranka powinienem darować sobie kawę Nany.
Prawie każdy, kto widział Hoovera, był gotów przyznać, że to dziwna i niezwykle paskudna budowla. Zajmuje cały kwartał między Pennsylvania Avenue i 9 Wschodnią oraz 10. Najbardziej pasowałoby do niego określenie forteca. Atmosfera w środku jest jeszcze gorsza niż wygląd zewnętrzny. Grobowa cisza i ponurość jak w kostnicy. Długie korytarze lśnią szpitalną bielą.
Kiedy tylko znalazłem się na piętrze dyrektora, zaraz zgarnął mnie jego asystent, Tony Woods. Poznałem go już trochę i polubiłem więcej niż trochę. Był sprawnym facetem.
– W jakim jest humorze, Tony? – spytałem.
– Jego wysokość jest w świetnym nastroju – odpowiedział. – Pewnie po Baltimore.
– Czy Baltimore było egzaminem? – spytałem, nie bardzo wiedząc, ile mogę z niego wydusić.
– Och, to był twój egzamin końcowy. Ale pamiętaj, że każde zadanie to egzamin.
Zaprowadził mnie do małej sali konferencyjnej dyrektora. Burns już tu na mnie czekał. Wzniósł żartobliwie toast szklanką soku pomarańczowego.
– Oto i nasz bohater! – Uśmiechnął się. – Robię wszystko, żeby każdy się dowiedział, że to ty wykonałeś robotę w Baltimore. Świetny początek.
– Obyło się bez strzelaniny – powiedziałem.
– Wykonałeś robotę, Alex. Ludzie z HRT są pod wrażeniem. Ja też.
Usiadłem i nalałem sobie kawy. Wiedziałem, że Burns nie lubi ceregieli. Obowiązywała zasada: obsłuż się sam.
– Reklamuje mnie pan, bo… wiąże pan ze mną jakieś wielkie plany? – spytałem.
Burns roześmiał się po swojemu, jak spiskowiec do spiskowca.
– Zgadłeś, Alex. Chcę, żebyś przejął mój fotel. Teraz ja z kolei się roześmiałem.
– Nie, dzięki. – Pociągnąłem kawy, która była równie dobra jak kawa Nany, brunatna, gorzkawa, ale znakomita. No cóż, może w połowie tak dobra jak najlepsza waszyngtońska. – Byłby pan łaskaw uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć mi, jakie ma najbliższe plany względem mnie?
Burns znów się roześmiał. Faktycznie był w dobrym humorze.
– Chcę tylko, żeby Biuro działało szybko i skutecznie, to wszystko. Tak jak oddział nowojorski, kiedy nim kierowałem. Powiem ci, w kogo nie wierzę: w biurokratów i narwańców. Biuro ma ich za dużo. Zwłaszcza tych pierwszych. Chcę mieć miejskich wyjadaczy na ulicach, Alex. A może tylko po prostu wyjadaczy. Wczoraj podjąłeś ryzyko, choć pewnie nie widziałeś tego w ten sposób. Ty nie traktujesz sprawy pod kątem rozgrywek wewnętrznych, chcesz jedynie wykonać dobrze zadanie.
– A co, gdyby mój sposób nie wypalił? – spytałem, stawiając filiżankę na podstawce z emblematem Biura.
– No cóż, do diabła, wtedy nie siedziałbyś tutaj i nie uśmiechalibyśmy się do siebie od ucha do ucha. Ale bądźmy poważni. Chcę cię uczulić na jedną sprawę. Może pomyślisz, że to oczywiste, ale jest o wiele trudniejsze, niż ci się wydaje. W Biurze nie zawsze odróżnisz porządnego faceta od świni. Wielu połamało sobie na tym zęby. Sam próbowałem i wiem, że łatwo o pomyłkę.
Wiedziałem, do czego pije, pewnie do tego, że jedną z moich słabości była wiara w dobro natury ludzkiej. Zdawałem sobie sprawę, że czasem to rzeczywiście słabość, ale nie chciałem, a może nie mogłem tego zmienić.
– Czy pan jest porządnym facetem? – spytałem.
– Oczywiście – odparł z serdecznym uśmiechem, wartym głównej roli w serialu o Białym Domu. – Możesz mi ufać, Alex. Zawsze. Do końca. Tak jak kilka lat temu ufałeś Kyle’owi Craigowi.
Jezu, facet miewał odzywki. Aż ciarki szły po plecach. A może tylko napomniał mnie, bym trzymał się zasady: „Nie ufaj nikomu. Wal przebojem po swoje”.
Rozdział 12
Kilka minut po jedenastej byłem w drodze do Quantico. Nawet po „egzaminie końcowym” w Baltimore musiałem odbębnić zajęcia z opanowywania stresu i realizowania zadań. Znałem już statystyki działań operacyjnych. „Agenci FBI pięć razy częściej giną z własnej ręki niż podczas pełnienia obowiązków służbowych”.
Podczas drogi chodził mi po głowie wiersz Billy’ego Collinsa: „Kolejny powód, który sprawia, że nie trzymam broni w domu”. Niezła myśl, dobry wiersz, fatalny omen.
Zadzwoniła komórka i usłyszałem głos Tony’ego Woodsa. Zmiana planów. Woods rozkazał mi w imieniu dyrektora jechać prosto na lotnisko imienia Ronalda Reagana. Czekał tam na mnie samolot.
Jezu! Już przydzielono mi kolejną sprawę; znów miałem opuścić zajęcia. Sprawy toczyły się szybciej, niż mogłem się spodziewać, i nie byłem pewien, czy to dobrze, czy źle.
– Czy starszy agent Nooney wie, że jestem jednoosobową latającą brygadą dyrektora? – spytałem Woodsa. Myślałem przy tym: „Powiedz mi, że wie. Mam dość kłopotów w Quantico”.
– Na pewno dowie się, gdzie lecisz – obiecał Woods. – Moja w tym głowa. Leć do Atlanty i cały czas informuj o tym, co tam znajdziesz. Instrukcje dostaniesz w samolocie. Chodzi o porwanie. – Tyle tylko mi powiedział.
Biuro przeważnie korzysta z lotniska imienia Ronalda Reagana. Czekała na mnie brązowa nieoznaczona cessna citation ultra. Okazało się, że jestem jedynym pasażerem ośmioosobowej maszyny.
– Pewnie szycha z ciebie – powiedział pilot, zanim wystartowaliśmy.
– Nie jestem żadną szychą. Wierz mi, jestem nikim.
Pilot tylko się roześmiał.
– No to zapnij pasy, Panie Nikt.
Nie ulegało wątpliwości, że na rozkaz dyrektora rozścielano mi czerwony dywanik pod nogami. Traktowano mnie jak starszego agenta. A może jak człowieka dyrektora do zadań specjalnych?
Drugi agent wskoczył do samolotu tuż przed startem. Usiadł po drugiej stronie przejścia i przedstawił się:
– Wyatt Walsh z Waszyngtonu.
Czy też należał do latającej brygady dyrektora? Może miał być moim partnerem?
– Co się tam stało w Atlancie? – spytałem. – Coś na tyle ważnego lub nieważnego, że bez nas się nie obejdzie?
– Nikt ci nic nie powiedział? – Wydawał się zaskoczony moją niewiedzą.
– Niecałe pół godziny temu dostałem telefon z biura dyrektora. Kazano mi tu przyjechać. Powiedziano, że instrukcje dostanę w samolocie.
Walsh cisnął mi na kolana dwa grube skoroszyty notatek.
– W Buckhead w Atlancie dokonano porwania. Kobieta, wiek ponad trzydzieści lat. Biała, zamożna. Jest żoną sędziego, więc sprawa wchodzi w zakres kompetencji policji federalnej. Co ważniejsze, to nie pierwszy taki przypadek.
Rozdział 13
Nagle wszystko zaczęło toczyć się w trzy razy szybszym tempie niż dotychczas. Po wylądowaniu przewieziono mnie do centrum handlowego Phipps Plaza w Buckhead.
Kiedy wjeżdżaliśmy na parking przy Peachtree, rzuciło mi się w oczy, że musiało się tu wydarzyć coś bardzo niedobrego. Mijaliśmy wielkie, znane marki, magnes przyciągający klientów: Saks z Fifth Avenue, Lord amp; Taylor. Zionęły pustką. Agent Walsh powiedział mi, że ofiara, pani Elizabeth Connolly, została porwana w podziemnym garażu przy innym wielkim sklepie, Parisian.
Odgrodzono cały parking, ale najwięcej funkcjonariuszy mrowiło się na poziomie trzecim, na którym dokonano przestępstwa. Każdy poziom ozdobiono purpurowo – złotymi zakrętasami, które teraz znikły pod szeroką policyjną taśmą, ogradzającą miejsce przestępstwa. Na miejscu pracowało ruchome laboratorium kryminalistyczne. Niebywała liczba funkcjonariuszy świadczyła, że lokalne służby podchodzą do sprawy wyjątkowo poważnie. W głowie kołatały mi słowa Walsha: „To nie pierwszy taki przypadek”.
Trochę byłem zaskoczony, ale czułem się swobodniej, rozmawiając z miejscowymi policjantami niż z agentami operacyjnymi Biura. Podszedłem do dwojga tajniaków z Atlanty, Pedieeo i Ciaccio.
– Postaram się nie wchodzić wam w drogę – obiecałem i dodałem: – Dawniej pracowałem w stołecznym.
– A, kolega z wyprzedaży, co? – zażartowała Ciaccio i parsknęła śmiechem. Żart nie był pozbawiony uszczypliwości. W oczach kobiety przebłyskiwał lodowaty chłód.
Pedi wyglądał na dziesięć lat starszego od niej. Oboje byli przystojni.
– Czemu FBI zajmuje się tą sprawą? – zapytał. Opowiedziałem im tyle, ile moim zdaniem powinienem.
– Były inne porwania, a przynajmniej zaginięcia, przypominające ten przypadek. Chodzi o zamożne białe kobiety. Sprawdzamy możliwe związki. I oczywiście to żona sędziego.
– Czy mówimy o poprzednich zaginięciach w okolicy ośrodka kultury „Atlanta?” – spytał Pedi. Pokręciłem głową.
– O ile się orientuję, nie. Inne zaginięcia były w Teksasie, Massachusetts, Arkansas i na Florydzie.