– Idź już, nie męcz się – zachęciłam.
– Poradzę sobie – odparł hardo, choć było oczywiste, że z sobą walczy: szczęki miał kurczowo zaciśnięte, a w jego oczach płonął niezdrowy ogień. Jako mój chłopak, musiał czuć się jeszcze podlej niż pozostali.
– Nikt ci nie każe odgrywać bohatera – powiedziałam. – Carlisle opatrzy mnie i bez twojej pomocy. Idź, świeże powietrze dobrze ci zrobi.
Zaraz potem skrzywiłam się, bo Carlisle czymś mnie boleśnie uszczypnął.
– Poradzę sobie – powtórzył z uporem Edward.
– Musisz być takim masochistą? – burknęłam.
Doktor postanowił się włączyć.
Edwardzie, sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziesz odnaleźć Jaspera, zanim oddali się za daleko. Na pewno jest załamany. Wątpię, żeby ktokolwiek oprócz ciebie mógł teraz przemówić mu do rozumu.
– Tak, tak – podchwyciłam. – Idź poszukać Jaspera.
– Zróbże coś pożytecznego – dodała Alice.
Edward nie był zachwycony tym, że go wyganiamy, ale posłusznie wyszedł przez drzwi kuchenne do ogrodu i zniknął w mroku. Byłam w stu procentach przekonana, że odkąd skaleczyłam się w palec, ani razu nie odetchnął.
W zranionej ręce zaczęło zanikać czucie. Przynajmniej już tak nie bolało, ale nowe doznanie przypomniało mi, że nadal wyczuwam zapach krwi. Poza tym Carlisle miał lada chwila usuwać szkiełka. Żeby o tym nie myśleć, skoncentrowałam się na jego twarzy. Złote włosy doktora lśniły w ostrym świetle lampy. Co jakiś czas w ręce coś ciągnęło lub kłuło, a w moim żołądku lasowały się jakieś płyny, ale starałam się to ignorować. Nie miałam zamiaru poddać się słabości i zwymiotować jak byle mięczak.
Gdybym nie patrzyła akurat w jej stronę, nie zauważyłabym, że i Alice wymyka się z kuchni do ogrodu. Też było jej ciężko. Uśmiechnęła się przepraszająco na pożegnanie.
– No to już wszyscy. – Westchnęłam. – Ewakuowałam cały dom.
– To nie twoja wina – pocieszył mnie rozbawiony Carlisle. – Każdemu się to mogło przytrafić.
– Teoretycznie tak. Ale w praktyce zawsze przytrafia się to mnie.
Zaśmiał się.
Biorąc pod uwagę reakcję pozostałych, jego spokój był godny podziwu. Nie widać było, żeby czymkolwiek się przejmował. Działał szybko i zdecydowanie. Jeden po drugim, na blat stołu padały kawałeczki szkła: bach, bach, bach. Poza tym nie było słychać nic z wyjątkiem naszych oddechów.
– Jak ty to robisz? – zapytałam. – Nawet Alice i Esme…
Nie dokończyłam zdania. Zadziwiona, pokręciłam tylko głową.
Chociaż wszyscy Cullenowie wzorem doktora przerzucili się z ludzi na zwierzęta, tylko jego zapach ludzkiej krwi nie wystawiał na pokusę. Jeśli musiał się przed czymś powstrzymywać, maskowa! się świetnie.
– Lata praktyki – odpowiedział. – Ledwie zauważam teraz, że krew jakoś pachnie.
– Jak sądzisz, czy to od regularnego kontaktu z krwią? Czy gdybyś wziął długi urlop i przez dłuższy czas unikał szpitala, nie przychodziłoby ci to już tak łatwo?
– Może. – Wzruszył ramionami, nie przerywając manipulacji przy ranie. – Nigdy nie miałem potrzeby, żeby zrobić sobie długie wakacje. – Podniósł wzrok i uśmiechnął się promiennie. – Za bardzo lubię moją pracę.
Bach, bach, bach. Nie mogłam się nadziwić, skąd w mojej ręce wzięło się tyle szklą. Kusiło mnie, żeby zerknąć na rosnący stosik i sprawdzić jego rozmiary, ale zdawałam sobie sprawę, że to nienajlepszy pomysł, jeśli nadal zależało mi, żeby nie zwymiotować.
– Co dokładnie w niej lubisz?
Nie miało to dla mnie sensu. Tyle wysiłku włożył, by móc znosić operacje ze spokojem. Mógł przecież zająć się czymś innym, nie przypłacając wyboru zawodu latami cierpień i wyrzeczeń. Naszą rozmowę kontynuowałam zresztą nie tylko z ciekawości – pozwalała mi nie skupiać się tak bardzo na podejrzanych ruchach w moim żołądku.
– Hm… – zamyślił się Carlisle. Nie uraziłam go dociekliwością. – Najbardziej podoba mi się świadomość, że dzięki moim dodatkowym zdolnościom ratuję życie tym, którzy przy innym lekarzu nie wymknęliby się śmierci. Gdybym nie był tym, kim jestem, i gdybym nie wybrał medycyny, wielu ludzi pewnie by zmarło, przeszło niepotrzebne operacje, dłużej chorowało… Taki wyczulony węch, na przykład, w niektórych przypadkach bardzo przydaje się w diagnostyce.
Na twarzy mężczyzny pojawił się kpiarski półuśmiech.
Zastanowiłam się nad tym, co powiedział. Carlisle tymczasem, upewniwszy się, że usunął z rany wszystkie drobiny, zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu nowych narzędzi. Starałam się nie myśleć, że będą to igła i nić.
– Próbujesz usilnie zadośćuczynić światu za to, że istniejesz, choć to nie twoja wina – zasugerowałam, czując na brzegach rany nowy rodzaj ciągnięcia. – Nie twoja wina, bo nie prosiłeś się o to. Nie wybrałeś dla siebie takiego losu, a mimo to musisz tak bardzo nad sobą pracować, żeby być uznanym za kogoś dobrego.
– Z tym zadośćuczynieniem to chyba przesada – stwierdził Carlisle łagodnie. – Jak każdy, musiałem podjąć decyzję, jak wykorzystać swoje talenty.
– Mówisz, jakby było to takie proste. – Doktor ponownie przyjrzał się uważnie ręce.
– Gotowe – oznajmił, odcinając nadmiar nici.
Przy pomocy nasączonego wacika rozprowadził po szwach nieznaną mi gęstą ciecz koloru syropu. Od jej dziwnego zapachu zakręciło mi się w głowie; płyn zostawiał na skórze ciemne plamy.
– Ale na samym początku… – naciskałam, przyglądając się, jak Carlisle mocuje na moim przedramieniu długi płat gazy. – Jak to się stało, że w ogóle przyszła ci do głowy jakaś alternatywa?
Uśmiechnął się lekko, jakby do swoich wspomnień.
– O ile się nie mylę, Edward opowiadał ci historię mojego życia?
– Opowiadał, ale próbuję zrekonstruować twój tok myślenia.
Carlisle nagle spoważniał. Miałam nadzieję, że nie skojarzył, o co mi tak naprawdę chodzi – że intryguje mnie to, z czym mnie samej przyjdzie się zmierzyć („przyjdzie”, nie „przyszłoby” – odrzucałam inną możliwość).
– Jak wiesz, mój ojciec był duchownym – zaczął, wycierając starannie blat stołu kawałkiem wilgotnej gazy. Zapachniało alko holem. Doktor przetarł stół po raz drugi. – Miał bardzo skostniałe poglądy, które kwestionowałem jeszcze przed moją przemianą.
Carlisle zgarnął wszystkie odłamki szklą i kawałki zabrudzonej gazy do pustego szklanego wazonu. Nie rozumiałam, po co to robi, nawet, gdy zapalił zapałkę. Kiedy wrzucił ją do naczynia i opatrunki buchnęły jasnym płomieniem, aż podskoczyłam na krześle.
– Przepraszam – zreflektował się. – Chyba wystarczy… No, więc nie zgadzałem się z zasadami rządzącymi religią mojego ojca. Jednak nigdy przez te czterysta lat odkąd się urodziłem, nie zetknąłem się z niczym, co naruszyłoby moją wiarę w Boga. Nawet, kiedy patrzę w lustro, nie nachodzą mnie wątpliwości.
Udałam, że sprawdzam, czy plaster się nie odkleja, żeby ukryć zażenowanie. Nie spodziewałam się, że nasza rozmowa zejdzie na kwestie wiary. Religijne roztrząsania i obrzędy nigdy nie odgrywały w moim życiu większej roli. Charlie uważał się za luteranina, ale tylko, dlatego, że do tego kościoła należeli jego rodzice. Niedziele spędzał niezmiennie nad rzeką, z wędką w dłoni. Co do Renee, zmieniała wyznania w takim tempie, że ledwie orientowałam się, co aktualnie jest na tapecie. Z takim samym krótkotrwałym entuzjazmem zapalała się do tenisa, garncarstwa, jogi czy francuskiego.
– Musisz być w szoku, usłyszawszy takie wyznanie z ust wampira. – Carlisle znowu się uśmiechnął, wiedząc, że zaszokuje mnie też mówienie wprost o ich rasie. – Cóż, chcę po prostu wierzyć, że życie ma sens. Nawet nasze życie. Przyznaję, to mało prawdopodobne – ciągnął dość obojętnym tonem. – Wszystko wskazuje na to, że tak czy siak będziemy potępieni. Ale mam nadzieję, być może płonną, że w ostatecznym rozrachunku Stwórca weźmie pod uwagę nasze dobre chęci.
– Na pewno weźmie – powiedziałam nieśmiało. Postawa Carlisle nawet na Bogu musiałaby zrobić wrażenie. Nie akceptowałam także wizji nieba, do którego nie miałby wstępu Edward. – Jestem przekonana, że inni też ci to powiedzą.