– Tak właściwie jesteś pierwszą osobą, która zgadza się ze mną w tym punkcie.

– A twoi najbliżsi? – spytałam zdziwiona.

Interesowało mnie rzecz jasna wyłącznie zdanie jednego z domowników. Carlisle odgadł to bez trudu.

– Edward podziela moje poglądy tylko do pewnego stopnia. Podobnie jak ja, wierzy w Boga i w niebo… no i w piekło. Wyklucza jednak możliwość życia po śmierci dla przedstawicieli naszej rasy. – Doktor wpatrywał się w ciemności za kuchennym oknem.

Ton jego głosu był niezwykle kojący. – Widzisz, on uważa, że jesteśmy pozbawieni duszy.

Przypomniałam sobie, co Edward powiedział mi kilka godzin wcześniej: „Chyba, że chce się umrzeć, rzecz jasna. To znaczy, jeśli nasz koniec można nazwać śmiercią”. Nagle coś sobie uzmysłowiłam.

– To w tym leży cały problem, tak? – Chciałam się upewnić. – To, dlatego z takim uporem mi odmawia?

– Czasem patrzę na mojego syna – powiedział Carlisle powoli – i nic tak jak te obserwacje nie umacnia mnie w moich przekonaniach. Jest taki silny, taki dobry, to od niego aż bije… Dlaczego komuś takiemu jak Edward miałoby nie być dane coś więcej?

Przytaknęłam mu ochoczo.

– Gdybym jednak wierzył w to, w co on wierzy… – Przeniósł wzrok na mnie, ale w jego oczach nie umiałam się niczego wyczytać. – Uznając, że to, w co wierzy, to prawda, czy można było odebrać mu duszę?

Nie spodobało mi się to pytanie. Gdyby spytał, czy dla Edwarda zaryzykowałabym utraceniem duszy, odpowiedź byłaby prosta. Ale czy byłam gotowa wymusić podjęcie takiego ryzyka na nim, dla mnie? Niezadowolona, zacisnęłam usta. To nie była sprawiedliwa wymiana.

– Sama rozumiesz.

Pokiwałam głową, świadoma, że nadal mam minę upartego dziecka.

Carlisle westchnął.

– To mój wybór.

– Jego również. – Uciszył mnie gestem dłoni, widząc, że zamierzam wysunąć kolejny argument. – Będzie się zadręczał myślą, że sam skazał cię na to, czego nienawidzi.

– Nie on jeden może pójść mi na rękę. – Spojrzałam na Carlisle znacząco.

Zaśmiał się, na chwilę rozładowując atmosferę.

– Co to, to nie! To sprawa między nim a tobą, moja panno!

Będziesz musiała jakoś go urobić. – Ale potem znowu westchnął.

– Nie licz na to, że będę go zachęcał. Sądzę, że pod wieloma innymi względami wykorzystałem moją sytuację, jak mogłem najlepiej, ale co do… co do tworzenia sobie towarzyszy, nigdy nie zyskałem i nie zyskam pewności. Czy miałem prawo ingerować w ich życie i skazywać na swój los? Cały czas się waham.

Milczałam. Wyobraziłam sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdyby Carlisle nie doszedł do wniosku, że ma dość samotności, i wzdrygnęłam się.

– To matka Edwarda pomogła mi podjąć decyzję – wyszeptał doktor. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w czarne szyby.

Jego matka?

Zawsze, gdy pytałam mojego ukochanego o rodziców, odpowiadał, że zmarli dawno temu i mało, co z tego okresu pamięta. Carlisle nie mógł mieć z nimi kontaktu dłużej niż przez kilka dni, ale najwyraźniej jego wspomnienia się nie zatarły.

– Miała na imię Elizabeth. Elizabeth Masen. Jego ojciec, Edward Senior, odkąd trafił do szpitala, nie odzyskał przytomności. Zmarł w pierwszej fazie epidemii. Ale Elizabeth była świadoma tego, co się wokół niej dzieje, niemal do samego końca.

Edward jest do niej bardzo podobny: też miała taki niespotykany, kasztanowy odcień włosów i zielone oczy.

– Miał przedtem zielone oczy? – Usiłowałam to sobie zwizualizować.

– Tak… – Carlisle przymknął własne, cofając się o sto lat wstecz. – Elizabeth okropnie się o niego martwiła. Starała się nim opiekować, mimo że sama była w ciężkim stanie, nie zważając na to, jak ją to osłabia. W rezultacie zmarła pierwsza, choć spodziewałem się, że to na niego najpierw przyjdzie kolej. Stało się to niedługo po zachodzie słońca. Przyszedłem właśnie zmienić lekarzy, którzy od rana byli na nogach. Ciężko mi było udawać zwykłego człowieka w czasie epidemii. Zamiast ratować jej ofiary całą dobę, musiałem udawać, że w dzień odsypiam nocne dyżury. Jakże się męczyłem, spędzając długie bezczynne godziny w zaciemnionym pokoju!

Po przybyciu do szpitala natychmiast poszedłem do Elizabeth i jej syna. Przywiązałem się do nich, zupełnie bezsensownie. Zawsze powtarzałem sobie, że muszę się tego wystrzegać, bo ludzkie życie jest takie kruche… Leżeli koło siebie. Już na pierwszy rzut oka było widać, że Elizabeth znacznie się pogorszyło. Gorączka wymknęła się lekarzom spod kontroli, a organizm kobiety nie miał sił do dalszej walki. Kiedy jednak chora wyczuła moją obecność i otworzyła oczy, nie było w nich ani cienia słabości. (Niech go pan ocali!, nakazała mi ochryple. Wcześniej gardło bolało ją tak, że nawet nie próbowała mówić. „Zrobię, co będę mógł”, obiecałem, ujmując jej dłoń. Miała tak wysoką temperaturę, że prawdopodobnie nawet nie dostrzegła, jak nienaturalnie chłodna jest moja skóra. Wszystko było teraz dla niej nienaturalnie chłodne. „Musi go pan uratować”, powtórzyła, ściskając mi dłoń z taką siłą, że pomyślałem, że może jednak wyjdzie z tego cało. Jej tęczówki lśniły jak dwa szmaragdy. „Musi pan naprawdę uczynić wszystko, co w pana mocy. Musi pan zrobić dla Edwarda to, czego nie może zrobić dlań nikt inny”.

Przestraszyłem się. Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że przez kilka sekund byłem przekonany, że przejrzała mnie i zna mój sekret. Ale zaraz potem jej oczy zaszły mgłą, odpłynęła w niebyt i już nigdy więcej nie odzyskała przytomności. Zmarła w niespełna godzinę potem.

Od dziesiątek lat zastanawiałem się nad stworzeniem dla siebie towarzysza – tej jednej jedynej istoty, która miałaby znać mnie takiego, jakim byłem, a nie takiego, na jakiego starałem się wyglądać. Zastanawiałem się tylko, bo nie potrafiłem dostatecznie uzasadnić przed sobą takiego czynu. Czy mogłem zrobić komuś to, co zrobiono mnie? Zadałem sobie to pytanie po raz kolejny, spoglądając na umierającego Edwarda. Było jasne, że ma przed sobą najwyżej parę godzin. A na łóżku obok leżała jego nieżywa matka, na której twarzy nawet po śmierci malował się niepokój.

Chociaż od tego wydarzenia upłynęło prawie sto lat, Carlisle pamiętał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. I mnie przed oczami stanęła owa scena: przepełniony szpital, wisząca w powietrzu rozpacz, Edward rozpalony gorączką… Z każdym tyknięciem zegara jego życie było bliższe końca. Zadrżałam i odgoniłam od siebie tę przerażającą wizję.

Słowa Elizabeth powracały echem w moich myślach. Skąd wiedziała, do czego byłem zdolny? Czy ktoś rzeczywiście mógł pragnąć, aby jego dziecko przestało być człowiekiem? Przyjrzałem się Edwardowi. Choroba nie przyćmiła urody. W jego twarzy kryło się coś szlachetnego. Taką właśnie twarz mógłby mieć mój wymarzony syn.

Po tylu latach niezdecydowania zadziałałem pod wpływem impulsu. Wpierw odwiozłem do kostnicy jego matkę, a następnie wróciłem po niego. Nikt nie zauważył, że chłopak jeszcze oddycha – z powodu epidemii hiszpanki pacjentów było tylu, że nie miał, kto doglądać ich, jak należy. W kostnicy nie zastałem nikogo, a przynajmniej nikogo żywego. Wyniosłem Edwarda tylnimi drzwiami i przemknąłem się chyłkiem do domu.

Rzecz jasna, nie miałem pojęcia, jak się do tego wszystkiego zabrać. Postanowiłem, że najlepiej będzie, jeśli odtworzę po prostu rany, jakie sam otrzymałem. To był błąd. Później gnębiły mnie wyrzuty sumienia. Zadałem Edwardowi więcej bólu, niż to było konieczne. Oprócz tego nie żałowałem jednak niczego. Nie, nigdy nie żałowałem, że uratowałem Edwarda. – Pokręcił głową. Wrócił już do teraźniejszości. Uśmiechnął się do mnie. – Odwiozę cię do domu.

– Ja ją odwiozę – zadeklarował Edward. Wyszedł z cienia jadalni. Poruszał się wolniej, niż to miał w zwyczaju. Nie byłam w stanie odczytać z jego twarzy żadnych emocji, ale z jego oczami było coś nie tak – bardzo starał się coś ukryć. Poczułam się nieswojo.

– Ten jeden raz Carlisle może cię zastąpić – powiedziałam.

– Nic mi nie jest. – Edward mówił z intonacją robota. – Tylko przebierz się przed wyjściem. Alice coś ci pożyczy. Charlie dostałby zawału, gdyby zobaczył cię w tej bluzce.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: