Andrzej Sapkowski
Wiedźmin
Pózniej mówiono, ze czlowiek ten nadszedl od pólnocy od bramy Powrozniczej. Szedl pieszo, a objuczonego konia prowadzil za uzde. Bylo pózne popoludnie i kramy powrozników i rymarzy byly juz zamkniete, a uliczka pusta. Bylo cieplo, a czlowiek ten mial na sobie czarny plaszcz narzucony na ramiona. Zwracal uwage.
Zatrzymal sie przed gospoda "Stary Narakort", postal chwile, posluchal gwaru glosów. Gospoda, jak zwykle o tej porze, byla pelna ludzi.
Nieznajomy nie wszedl do "Starego Narakortu". Pociagnal konia dalej, w dól uliczki. Tam byla druga karczma, mniejsza, nazywala sie "Pod Lisem". Tu bylo pusto. Karczma nie miala najlepszej slawy.
Karczmarz uniósl glowe znad beczki kiszonych ogórków i zmierzyl goscia wzrokiem. Obcy, ciagle w plaszczu, stal przed szynkwasem sztywno, nieruchomo, milczal.
- Co podac?
- Piwa - rzekl nieznajomy. Glos mial nieprzyjemny.
Karczmarz wytarl rece o plócienny fartuch i napelnil gliniany kufel. Kufel byl wyszczerbiony.
Nieznajomy nie byl stary, ale wlosy mial prawie zupelnie biale. Pod plaszczem nosil wytarty skórzany kubrak, sznurowany pod szyja i na ramionach. Kiedy sciagnal swój plaszcz, wszyscy zauwazyli, ze na pasie za plecami mial miecz. Nie bylo w tym nic dziwnego, w Wyzimie prawie wszyscy chodzili z bronia, ale nikt nie nosil miecza na plecach niby luku czy kolczana.
Nieznajomy nie usiadl za stolem, pomiedzy nielicznymi goscmi, stal dalej przy szynkwasie, godzac w karczmarza przenikliwymi oczami. Pociagnal z kufla.
- Izby na nocleg szukam.
- Nie ma - burknal karczmarz, patrzac na buty goscia, zakurzone i brudne. - W "Starym Narakorcie" pytajcie.
- Tu bym wolal.
- Nie ma - karczmarz rozpoznal wreszcie akcent nieznajomego. To byl Riv.
- Zaplace - rzekl obcy cicho, jak gdyby niepewnie.
Wtedy wlasnie zaczela sie ta cala paskudna historia. Ospowaty dragal, który od chwili wejscia obcego nie spuszczal z niego ponurego wzroku, wstal i podszedl do szynkwasu. Dwójka jego towarzyszy stanela z tylu, nie dalej niz dwa kroki.
- Nie ma miejsca, hultaju, rivski wlóczego - charknal ospowaty, stajac tuz obok nieznajomego. - Nie trzeba nam takich jak ty tu, w Wyzimie. To porzadne miasto!
Nieznajomy wzial swój kufel i odsunal sie. Spojrzal na karczmarza, ale ten unikal jego wzroku. Ani mu bylo w glowie bronic Riva. W koncu, kto lubil Rivów?
- Kazdy Riv to zlodziej - ciagnal ospowaty, zionac piwem, czosnkiem i zloscia. - Slyszysz, co mówie, pokrzywniku?
- Nie slyszy. Lajno ma w uszach - rzekl jeden z tych z tylu, a drugi zarechotal.
- Plac i wynos sie! - wrzasnal dziobaty.
Nieznajomy dopiero teraz spojrzal na niego.
- Piwo skoncze.
- Pomozemy ci - syknal dragal. Wytracil Rivowi kufel z reki i jednoczesnie chwytajac go za ramie, wpil palce w rzemien przecinajacy skosem piers obcego. Jeden z tych z tylu wzniósl piesc do uderzenia. Obcy zwinal sie w miejscu, wytracajac ospowatego z równowagi. Miecz zasyczal w pochwie i blysnal krótko w swietle kaganków. Zakotlowalo sie. Krzyk. Ktos z pozostalych gosci runal ku wyjsciu. Z trzaskiem upadlo krzeslo, glucho mlasnely o podloge gliniane naczynia. Karczmarz - usta mu dygotaly - patrzyl na okropnie rozrabana twarz ospowatego, który wczepiwszy palce w brzeg szynkwasu, osuwal sie, niknal z oczu, jak gdyby tonal. Tamci dwaj lezeli na podlodze. Jeden nieruchomo, drugi wil sie i drgal w rosnacej szybko ciemnej kaluzy. W powietrzu wibrowal, swidrujac uszy, cienki, histeryczny krzyk kobiety. Karczmarz zatrzasl sie, zaczerpnal tchu i zaczal wymiotowac.
Nieznajomy cofnal sie pod sciane. Skurczony, spiety, czujny. Miecz trzymal oburacz, wodzac koncem ostrza w powietrzu. Nikt sie nie ruszal. Zgroza, jak zimne bloto, oblepila twarze, skrepowala czlonki, zatkala gardla.
Straznicy wpadli do karczmy z hukiem i szczekiem, we trzech. Musieli byc w poblizu. Okrecone rzemieniami palki mieli w pogotowiu, ale na widok trupów natychmiast dobyli mieczy. Riv przylgnal plecami do sciany, lewa reka wyciagnal sztylet z cholewy.
- Rzuc to! - wrzasnal jeden ze strazników rozdygotanym glosem. - Rzuc to, zbóju! Pójdziesz z nami!
Drugi straznik kopnal stól, nie pozwalajacy mu obejsc Riva z boku.
- Lec po ludzi, Treska! - krzyknal do trzeciego, trzymajacego sie blizej drzwi.
- Nie trzeba - rzekl nieznajomy, opuszczajac miecz. - Sam pójde.
- Pójdziesz, psie nasienie, ale na powrozie! - rozdarl sie ten rozdygotany. - Rzuc miecz, bo ci leb rozwale!
Riv wyprostowal sie. Szybko chwycil klinge pod lewa pache, a prawa, uniesiona do góry, w strone strazników, nakreslil w powietrzu skomplikowany, szybki znak. Blysnely cwieki, którymi gesto nabijane byly dlugie az do lokci mankiety skórzanego kaftana.
Straznicy momentalnie cofneli sie, zaslaniajac twarze przedramionami. Którys z gosci zerwal sie, inny znowu pomknal ku drzwiom. Kobieta znów zakrzyczala, dziko, przerazliwie.
- Sam pójde - powtórzyl nieznajomy dzwiecznym, metalicznym glosem. - A wy trzej przodem. Prowadzcie do grododzierzcy. Drogi nie znam.
- Tak, panie - wymamrotal straznik, opuszczajac glowe. Ruszyl ku wyjsciu, ogladajac sie niepewnie. Dwaj pozostali wyszli za nim, tylem, pospiesznie. Nieznajomy poszedl w slad, chowajac miecz do pochwy, a sztylet do cholewy. Gdy wymijali stoly, goscie zakrywali twarze polami kubraków.
Velerad, grododzierzca Wyzimy, podrapal sie w podbródek, zastanowil sie. Nie byl ani zabobonny, ani bojazliwy, ale nie usmiechalo mu sie pozostanie z bialowlosym sam na sam. Wreszcie zdecydowal sie.
- Wyjdzcie - rozkazal straznikom. - A ty siadaj. Nie, nie tu. Tam dalej, jesli wola.
Nieznajomy usiadl. Nie mial juz ani miecza, ani czarnego plaszcza.
- Slucham - rzekl Velerad, bawiac sie ciezkim buzdyganem lezacym na stole. - Jestem Velerad, grododzierzca Wyzimy. Co mi masz do powiedzenia, mosci rozbójniku, zanim pójdziesz do lochu? Trzech zabitych, próba rzucenia uroku, niezle, calkiem niezle. Za takie rzeczy u nas w Wyzimie wbija sie na pal. Ale ze mnie sprawiedliwy czlek, wyslucham cie przedtem. Mów.
Riv rozpial kubrak, wydobyl spod niego zwitek bialej kozlej skóry.
- Na rozstajach, po karczmach przybijacie - powiedzial cicho. - Prawda to, co napisane?
- A - mruknal Velerad, patrzac na wytrawione na skórze runy. - To taka sprawa. Ze tez od razu sie nie domyslilem. Ano, prawda, najprawdziwsza. Podpisane jest: Foltest, król, pan Temerii, Pontaru i Mahakamu. Znaczy, prawda. Ale oredzie oredziem, a prawo prawem. Ja tu, w Wyzimie, prawa pilnuje i porzadku! Ludzi mordowac nie pozwole! Zrozumiales?
Riv kiwnal glowa na znak, ze zrozumial. Velerad sapnal gniewnie.
- Znak wiedzminski masz?
Nieznajomy znów siegnal w rozciecie kaftana, wygrzebal okragly medalion na srebrnym lancuszku. Na medalionie wyobrazony byl leb wilka z wyszczerzonymi klami.
- Imie jakies masz? Moze byc byle jakie, nie pytam z ciekawosci, tylko dla ulatwienia rozmowy.
- Nazywam sie Geralt.
- Moze byc i Geralt. Z Rivii, jak wnosze z wymowy?
- Z Rivii.
- Tak. Wiesz co, Geralt? Z tym - Velerad klepnal w oredzie otwarta dlonia - z tym daj sobie spokój. To powazna sprawa. Wielu juz próbowalo. To, bracie, nie to samo, co paru obwiesiów pochlastac.
- Wiem. To mój fach, grododzierzco. Napisane jest: trzy tysiace orenów nagrody.
- Trzy tysiace - Velerad wydal wargi. - I królewna za zone, jak ludzie gadaja, chociaz tego milosciwy Foltest nie dopisal.
- Nie jestem zainteresowany królewna - rzekl spokojnie Geralt. Siedzial nieruchomo z rekami na kolanach. - Napisane jest: trzy tysiace.