Joanna Chmielewska
Dwie Głowy I Jedna Noga
Jechałam na spotkanie z mężczyzną życia.
Istniał taki. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, ile dla mnie znaczył i czym był, wyszło to na jaw jakoś stopniowo. Może skokami. Ugruntowało się wreszcie i teraz jechałam na to spotkanie w pełni świadoma stanu własnych uczuć i kategorycznie zdecydowana ukryć z nich przed nim, ile tylko zdołam.
Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat…
Rozdzieliła nas kiedyś siła wyższa, złożona z nieporozumień, komplikacji życiowych, gniotu ustrojowego, ludzkich krętactw i rozmaitych innych przymusów. Straciliśmy się z oczu. Nadzieja, że jeszcze kiedyś go zobaczę, trzymała się mnie wyłącznie siłą uporu.
Wyobrażałam to sobie nawet, idę po paryskiej ulicy, niepojętym cudem wciąż młoda, jeszcze większym cudem piękna, słoneczko świeci, on idzie z przeciwka…
Może iść za mną ostatecznie. Wpatrywać się w moje nogi i dostrzegać w nich coś znajomego. Nie będę się czepiać drobiazgów.
Odnalazł mnie znienacka po tych dwudziestu latach zupełnym przypadkiem a może nawet właśnie prawie cudem, i kiedy odezwał się nagle w telefonie, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to on, chociaż własnym uszom było mi trudno uwierzyć.
Minione dwadzieścia lat zniknęło od razu, przestało się liczyć, przestało istnieć, tak jakbyśmy ostatnio rozmawiali w zeszłym tygodniu albo nawet przedwczoraj. Wrócił mi niejako z czasu i przestrzeni.
A teraz jechałam na spotkanie z nim, konkretne i umówione, głęboko przejęta, szczęśliwa, odrobinę, niespokojna i niepewna, co też ujrzy we mnie po tych dwudziestu latach, odrobinę może także zbuntowana, bo wydawało mi się, że temu zerwaniu kontaktów on zawinił bardziej. Siła wyższa głównie, przeznaczenie, ale on też. Cholera.
Wszystko zrozumieć, to wszystko przebaczyć, rozumiałam go w gruncie rzeczy doskonale, udział w igraszkach przeznaczenia przebaczyłam mu już dawno, nie zdecydowałam się jeszcze tylko, co ujawnić, to przebaczenie czy bunt. O żadnym z moich doznań nie wiedział, mogłam przydeptać i jedno, i drugie…
Ogólnie nastawiona byłam na szerszy zakres turystyki, Paryż Paryżem, zawsze lubiłam Paryż, ale w planach miałam dalszą drogę. Więcej na zachód, więcej na południe, tydzień w Paryżu, a gdzieś tam dalej, nie daruję sobie, też pojadę. Jakoś mi te zamiary ratowały honor, chociaż w odniesieniu do niego takie głupstwa, jak honor i ambicja nigdy nie miały znaczenia. Poza wszystkim, istniała między nami chyba także przyjaźń.
Jakiś poziom jednakże należało zachować…
W gruncie rzeczy jechałam na to spotkanie dokładnie tak samo, jak kiedy biegłam tam, gdzie na mnie czekał…
Co mi strzeliło do głowy, żeby wybrać drogę przez Łódź, Bóg jeden raczy wiedzieć.
Był to pomysł idealnie kretyński, granicę bowiem zamierzałam przekroczyć w Zgorzelcu, wiadomo zaś, że do Wrocławia najlepiej jedzie się przez Rawę Mazowiecką i Piotrków Trybunalski, potem na Bełchatów i tak dalej. Łodzi nie lubiłam nigdy, wyjazd z Warszawy na Błonie zawsze był okropny, dalsza droga w ogóle, gdzie w tym sens, gdzie logika? Złe jakieś zaćmiło mi umysł.
Gdybym miała bodaj cień przeczucia…
Oczywiście na szosie panował dziki tłok, TIR-y jeden za drugim. Pamiętna licznych własnych błędów, bardzo pilnowałam w Łowiczu drogowskazów na Łódź, żadnych interesów nie mając w Poznaniu. Ani nawet w Koninie. A zdarzyło mi się już kiedyś przeoczyć skręt do Płocka i zawracać prawie spod Gdańska, zapomnieć o zjeździe na Roskilde i wrąbać się niepotrzebnie w centrum Kopenhagi, z Lubeki wybrać kierunek na Hannower zamiast na Berlin, z Tomaszowa Mazowieckiego beztrosko ruszyć do Łodzi, podczas gdy moim prawdziwym celem było Opoczno… Zarówno w obcych krajach, jak i we własnym robiłam dziwne sztuki, błądząc, gdzie tylko się dało. Śpieszyło mi się teraz, ponieważ wyjechałam dość późno, a przed zmrokiem chciałam zdążyć do Bolesławca.
Deszcz padał niekonsekwentnie. To lało, to mżyło, bryzg spod cudzych kół zamazywał mi szyby bez przerwy. Wyprzedzałam te wszystkie TIR-y po kolei wyłącznie dzięki temu, że mój samochód miał zryw. Zdążyłam już sobie uświadomić, co robię i jak głupio jadę, ale nie, zawracałam, trudno, przepadło, jakoś się chyba przekopię przez metropolię. Łódź do jazdy koszmarna, ale przez Zgierz i Konstantynów może być jeszcze gorzej.
No i oczywiście pod samą Łodzią był wypadek. Prawie widziałam go z daleka, dwa samochody osobowe i ciężarówka, jezdnia zatarasowana gruntownie. Zatrzymałam się, ludzie już się miotali dookoła, przede mną ugrzęzły trzy wozy, kierowcy wyskoczyli, ofiar było dużo. Na poboczu, blisko mnie, leżała kobieta w średnim wieku, jakby wyrzucona siłą uderzenia. Nie leżała, pełzła. Usiłowała się czołgać, zapewne w szoku, wyskoczyłam również, dopadłam jej, chcąc to czołganie pohamować, wydawało mi się, że jej zaszkodzi. Ktoś tam wykrzykiwał coś o telefonie, pogotowiu i policji, ktoś niepotrzebnie oblewał kłębowisko pojazdów pianą z gaśnicy.
Razem z facetką znajdowałam się o ładne kilkanaście metrów od tej góry żelastwa.
Nikt jakoś nie zwracał na nas uwagi, bo wszyscy gromadzili się przy głównej kupie złomu.
– Niech pani leży spokojnie – poprosiłam nerwowo i przytrzymałam ją za ramię.
– Zaraz przyjedzie karetka, niech pani nie robi tych wysiłków, tam nic nie wybuchnie.
Szoku doznała z pewnością, bo spojrzenie, jakie na mnie zwróciła, było półprzytomne, ale znieruchomiała. Skoczyłam do samochodu po jakąś płachtę, żeby jej podłożyć.
Żadnej płachty nie znalazłam, jedyne, co mogłam zużyć, to dmuchany materac, oczywiście bez powietrza, złożony w kostkę i tkwiący pod fotelem. Woziłam go tylko dlatego, że ciągle zapominałam zabrać go do domu, pomyślałam, że teraz się przyda. Wróciłam do niej, spróbowałam jej podesłać, chociaż pod głowę i twarz. Poruszyła się, odwróciła, popatrzyła jakby nieco przytomniej.
– Uciekaj! – wychrypiała z jękiem. – Uciekaj! To ja jestem… Helena…
Umilkła, zamknęła oczy, opadła bezwładnie. Uznałam, że majaczy, i zdenerwowałam się własną bezradnością, nie potrafiłam jej pomóc. Nadbiegające z oddali wycie syreny przyniosło mi niewymowną ulgę.
Nie zamierzałam wplątywać się w ten cały interes, śpieszyło mi się. Jako świadek byłam do niczego, nie widziałam samego wypadku. Zostawiłam nieprzytomną kobietę, na materacu położyłam krzyżyk, nie utopię się przez jeden głupi materac, w dodatku niewygodny, bo dwuczęściowy, niech go diabli wezmą. Wróciłam do samochodu. Policja błyskawicznie zaczynała robić porządek, zatrzymali ruch w przeciwną stronę i niepotrzebne pojazdy przepuszczali bokiem, sprawnie im to szło, ruszyłam już po paru minutach. Deszcz właśnie przestał padać. Przepychając się powoli przez zwałowisko, odkręciłam szybę, żeby słyszeć, co mówią, i zahaczyłam palcami o cały plik papierów w kieszeni na drzwiczkach. Mgliście mignęło mi pytanie, skąd mam tyle makulatury, przypomniałam sobie, prawda, w ostatniej chwili, wychodząc z domu, wyjęłam ze skrzynki zaległą korespondencję z dwóch dni i zabrałam ze sobą w celu przeczytania po drodze.
Dotychczas nie było okazji.
Musiałam się tym wypadkiem przejąć bardziej, niż sądziłam, bo nie chciał mi wyjść z głowy. Przed oczami wciąż miałam czołgającą się babę, połamana chyba nie była, bo działały jej ręce i nogi, podrapana owszem, umazana błotem i krwią, na twarzy miała pręgę przez skroń i cały policzek, jedną brew rozbitą, ale robiło to wrażenie uszkodzeń powierzchownych. A że zemdlała…? Każdy by zemdlał. Chyba że jej coś pękło w środku, może śledziona albo wątroba, no nie, przy wątrobie nie próbowałaby się czołgać.
I głos wyszedł z niej łatwo, tyle że zachrypnięty…
Teraz dopiero, dobre parę kilometrów za katastrofą, dotarła do mnie treść jej chrypienia. Kazała mi uciekać. Dlaczego, do licha, miałam uciekać? Dlatego, że jej na imię Helena? A, może miała jakiś uraz, skoro katastrofa, musi coś wybuchnąć, rąbnie benzyna i wszystko się spali, może dlatego się czołgała, odsunąć się jak najszybciej na bezpieczną odległość…