Akurat jej powiem, a co. A w ogóle co, że dzwoniła z samochodowego bagażnika czy z kostnicy…? Na litość boską, kto wobec tego znajdował się w tym cholernym bagażniku, jeśli nie była to Ewa Thompkins…? Gliny mnie oszukały…?!!!

– Nie, nic – powiedziałam słabo. – Myślałam, że skoro z gachem pojechała… Zdziwiłam się, że dzwoni… To chyba jednak nie ją spotkałam…

– A gdzie ją pani spotkała? – zaciekawiła się osoba.

– W Holandii – wyrwało mi się głupio. – Ale mówię przecież, że chyba nie ją…

– No pewnie, że nie ją, ona w jakieś ciepłe kraje pojechała, a ta Holandia, to, zdaje się, takie coś mokre.

Mokre. No owszem, raczej mokre. Sama to stwierdziłam.

O kant tyłka potłuc moje dedukcje…

* * *

O dwudziestej trzeciej dwadzieścia inspektor Rijkeveegeen zmienił zdanie w kwestii szczęśliwego dnia.

James Bertlett, stwierdziwszy, iż w domu Thompkinsów ciągle nikogo nie ma, pospacerował sobie trochę po willowej części Chelsea. Miło mu się oddychało nieco świeższym powietrzem, trawniki wyglądały bardzo ładnie, ale w końcu zrobiło się ciemno, postanowił zatem wracać. Ruszył w kierunku przystanku autobusowego, obejrzał się jeszcze i w świetle latarni ujrzał coś, co sprawiło, że znieruchomiał. Wzdłuż krzewów i murków skradała się ostrożnie zgięta w pół damska postać. Zatrzymywała się, rozglądała podejrzliwie dookoła, przykucała i powolutku podchodziła coraz bliżej upragnionego domu. James Bertlett stał niczym posąg, najświęciej przekonany, że na widok najmniejszego ruchu postać ucieknie.

Wytrzymał, postać doskradała się do wejścia i zaczęła operować kluczami.

Bertlett był wyszkolonym pracownikiem policji, umiał działać szybko i zręcznie. W chwili, kiedy postać otworzyła drzwi i zapaliła światło w holu, znalazł się na progu tuż za nią.

– Bardzo przepraszam… – zaczął.

Postać krzyknęła strasznie, odwróciła się błyskawicznie i spróbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Równocześnie przestała być postacią, a okazała się młodą dziewczyną takiej urody, że Jamesowi na moment dech zaparło. Blondyna pszeniczna, oczy jak talerzyki, zielonopiwne, twarz, przy której brzoskwinia wydaje się orzechem kokosowym, reszta nie gorsza… I wdzięk przerażonej sarny!

Mimo zaparcia, przytomności umysłu nie stracił, nie dał się wypchnąć na zewnątrz. Złożył jej ukłon, najwytworniejszy, na jaki go było stać, i podjął swoje.

– Bardzo przepraszam. Ja do pani Jadwigi Gąsowskiej. Policja. Ale policja prywatnie.

Podetknął jej pod nos legitymację i czekał na efekt.

Mógłby tak czekać do uśmiechniętej śmierci, bo dziewczyna wpadła w jakiś rodzaj paraliżu, gdyby nie to, że sam prezentował się też całkiem nieźle. Nie miał żadnych cech bandyckich, niczym nie przypominał goryla, a miłą twarzą o niewinnych, niebieskich oczach, w każdym budził natychmiastowe zaufanie. Odczekał, ile trzeba, przerażona sarna przyjrzała mu się dokładnie i panika w niej wyraźnie zelżała.

– Ja… nie rozumiem… – wybąkała nieśmiało.

– Nie szkodzi – uspokoił ją natychmiast James Bertlett. – Powolutku wszystko sobie wyjaśnimy. Mogę wejść?

Głowa Jadwigi Gąsowskiej sama skłoniła się przyzwalająco i tak się zaczęła osobliwa wizyta, brzemienna w liczne skutki.

Więcej ta Jadwiga rozumiała niż umiała powiedzieć. Przestała się bać Jamesa, ale wciąż była nieswoja i dziko zakłopotana. O swojej chlebodawczyni usiłowała nie mówić nic, wolała wszystkie inne tematy, dzięki czemu młodzieniec z największą dokładnością obejrzał cały dom, bezproblemowo, acz podstępnie, pobrał odciski palców z garderoby, toaletki i łazienki pani Thompkins, na wszelki wypadek także z gabinetu pana Thompkinsa i w ogóle zewsząd, a chętnie pobierałby ślady daktyloskopijne nawet z sufitu, żeby jak najdłużej gawędzić z tym cudem urody. Konwersacja przebiegała coraz łatwiej, zdążyli się wręcz zaprzyjaźnić i umówić na następne spotkanie.

W euforii i z rozpędu wrócił do pracy, od razu przeprowadził badania, bo materiał porównawczy posiadał od początku, i czym prędzej skontaktował się z holenderskim kolegą.

No i wtedy właśnie inspektor Rijkeveegeen zmienił pogląd na szczęśliwą passę.

Trzy razy James Bertlett musiał powtarzać informacje natury technicznej, po czym olbrzymia ilość dokumentów urzędowych w rozmaitej postaci poleciała do Holandii faksami, mailami i czym się tylko dało. No i nie było siły, straszna prawda wyszła na jaw.

Ani jeden odcisk palca w domu Ewy Thompkins nie odpowiadał odciskom palców nieboszczki z bagażnika mercedesa. Zatrzęsienie ich natomiast znajdowało się we wnętrzu samochodu…

* * *

Po bardzo krótkim namyśle na Martusię zwaliłam rozgłaszanie wieści o moim megalomańskim zidioceniu. No trudno, wygłupiłam się z dedukcjami, ale zdaje się, że nie tylko ja, znalazłam się w całkiem niezłym towarzystwie. Ten tam jakiś Ryjek-Wagon też popełnił pomyłkę i proszę bardzo, nie muszę być osamotniona.

– Straszne pieniądze zapłacimy za te wszystkie telefony – zatroskała się Martusia. – Słuchaj, czy nie dałoby się rozmawiać tylko po dziesiątej wieczorem?

– Nie. My sobie oszczędzamy, a przestępca ucieka do Urugwaju…

– Dlaczego właśnie do Urugwaju?

– Nie wiem. Wymyśliłam cokolwiek małego, co może z nikim nie mieć umowy o ekstradycji. Kiedyś uciekali do Argentyny, ale to się chyba zmieniło.

– Urugwaj…? On mały…?

– Obejrzyj sobie mapę i odwal się od geografii. Nie możemy czekać do dziesiątej. Należało właściwie zadzwonić wczoraj, ale musiałam sprawdzić, a teraz pewno gliny będą sprawdzały. Strasznie późno było, jak złapałam tych Gąsowskich nad morzem, bo uczestniczyli w jakimś przyjęciu, nie wiem, może byli w dyskotece, pozbyli się dzieci i odmłodnieli. Już i ciebie o wpół do pierwszej nie chciałam szarpać. Jeszcze dziś rano się upewniałam… no, średnio rano, ale byłam zdania, że po balandze o wschodzie słońca się nie zerwą. Dzwoń! Ryjek-Wagon powinien się dowiedzieć jak najszybciej!

– A nasi…?

– Ryjek-Wagon ważniejszy!

Martusia, ogólnie biorąc, niezmiernie przejęta, szczególnie myślą, że żywa Ewa Thompkins rzeczywiście może zagościć w jej domu, spełniła polecenie. Przez ten czas złapałam inspektora Górskiego, którego numer telefonu posiadałam od wieków.

– Panie Robercie – rzekłam wprost, chociaż trochę niepewnie. – Co to za jakaś draka holendersko-angielska, która się o mnie obija? Prawdę od was słyszałam czy jakieś łgarstwo?

Górski nawet nie próbował wykręcać kota ogonem.

– Prawdę. Rzeczywiście trafiła pani na zwłoki w bagażniku i zdaje się, że tylko pani widziała tego gościa, który je przywiózł. Nie podoba mi się to wcale.

– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Ja lubię sensacyjne wydarzenia. Faktem jest, że portret pamięciowy fatalnie wyszedł, ale w naturze go rozpoznam.

– Otóż to! Jemu to również może przyjść do głowy, nie sądzi pani?

Popukałam się w czoło, czego Górski, na szczęście, nie widział.

– Iiiii tam… Już go widzę, jak się wdziera do mojego domu…

– Wdziera, nie wdziera, ale będę musiał się tym zainteresować, bo akurat nie chcę, żeby panią załatwił, fanaberię mam taką, po pani powtarzam, zdaje się, że pani pochwala fanaberię. Na razie jeszcze niewiele wiem.

– To ja panu zaraz powiem więcej, bo nie bardzo widzę, komu innemu mogłabym powiedzieć. No, poza tym holenderskim Ryjkiem-Wagonem, ale do niego już dzwoni Martusia. Rozmawiałam dziś rano z Gąsowskimi…

Przekazałam mu komunikat o wszystkich rozmowach telefonicznych.

– I wcale nieprawda, że ta Ewa Thompkins tak się troszczy o swoją Jadwigę – dodałam konfidencjonalnie. – Ona się troszczy o siebie. Ma jakieś pierepały z mężem, chciała się dowiedzieć, co słychać w jej domu, dzwoniła, a tu Jadwiga nie odbiera telefonu. Zginęła jej gdzieś, więc złapała rodziców, bo może Jadwiga skorzystała z okazji i skoczyła do Polski. Okazało się, że nie. Podpowiedzieli jej jakąś przyjaciółkę w Londynie, ale nie to ważne i w ogóle czort bierz jej męża, istotny jest fakt, że skoro dzwoniła, musiała być żywa, nie?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: