Uprzejmie poprosił panią Siejkę o nawiązanie kontaktu z panem Jamesem Bertlettem, starannie kryjąc profesję, miejsce pracy i stopień służbowy pana Bertletta, i zmartwionym głosem wyjaśniając, że on sam, Holender, ma osobisty kłopocik, który pani Gąsowska w mgnieniu oka może usunąć. Więc bardzo prosi, jeśli się pojawi… Pan Bertlett załatwi. Nie, broń Boże, żadna z pań o nic nie jest podejrzana i nikt nie ma żadnych pretensji, zwykła grzeczność, drobnostka…
Rozłączywszy się z tą Siejką, natychmiast zadzwonił do Jamesa Bertletta, ściśle biorąc, siostrzeńca jego kumpla z młodszych lat, z którym razem uczestniczyli kiedyś w zawodach wędkarskich w Szkocji i bardzo się zaprzyjaźnili, technika w laboratorium kryminalistycznym, już umówionego na wizytę w domu nieboszczki Ewy Thompkins. Odciski palców Ewy zaczynały mu być potrzebne bardziej niż powietrze.
James Bertlett, nie mając akurat żadnych planów na popołudnie i wieczór, natychmiast wybrał się do Chelsea. Bo właściwie co mu szkodziło…?
Jako ostatni element pozytywny przyszedł do inspektora portret pamięciowy faceta z parkingu w Zwolle, stworzony przez jedyną osobę, jaka go widziała. Przyszedł razem z ostrzegawczymi uwagami, osobie się nie podobał, mimo iż sama ustalała rysy twarzy, ciągle coś było nie tak. Niby podobna ta twarz, ale jednak inna. Takich jak ta mogło być tysiące, pasowałoby nawet paru aktorów filmowych, nie należy się stworzonym wizerunkiem zbytnio sugerować, no, tyle że odpadają wszyscy zezowaci, z krzywymi nosami, z cofnięta, bródką, z niskim czółkiem…
Zawsze coś…
Wściekła byłam przy tym cholernym portrecie. Zmarnowałam w komendzie ze trzy godziny i wciąż nie mogłam trafić na twarz, tkwiącą mi przed oczami. Była chyba zbyt regularna, co miałam im powiedzieć, wszystko prawidłowe, żadnych wypaczeń, żadnych znaków szczególnych… Że przystojna…? Kwestia gustu. Chyba przeszkadzał mi jej wyraz, zimny, twardy, zły… Może była w nim odrobina zaskoczenia, może odrobina okrucieństwa…? Coś, czego należałoby się bać…?
Nie zamierzałam się bać, ale wyrazu nie potrafiłam odtworzyć. Widocznie naturalne ludzkie oblicza prezentowały sobą większą rozmaitość niż wszystko, co zdołały stworzyć komputery. Zawsze byłam zdania, że przyroda z człowiekiem wygrywa.
Machnęłam w końcu ręką wśród tysiąca zastrzeżeń. Wróciłam do domu i ze złości zadzwoniłam do Martusi.
– Słuchaj, jestem dumna z siebie! – krzyknęła Martusia, ledwie zdążyłam się odezwać. – Zmobilizowałam się, uparłam, zadzwoniłam jeszcze raz do tego Ryjka-Wagona, dał mi adres jej rodziny w Łomiankach, wyobraź sobie, znalazłam telefon!!!
Wypuściłam z siebie coś, jakby parę z parowozu.
– Co mówisz? – zainteresowała się Martusia.
– Nic. Wydycham stres. O mało nie pękłam ze złości, bo nie umiem odtworzyć faceta. Niby podobny, ale do bani, stu takich znajdziesz na każdej ulicy!
– Ale nie podziwiasz mnie wcale?
– Nie. Każda jednostka powyżej jełopy powinna zrobić to samo. Dzwoniłaś tam?
– No wiesz…! Dzwoniłam, ale nikt nie odbiera.
– Może wyjechali na urlop. Daj ten telefon, obie będziemy dzwoniły, zaczyna mnie to wszystko coraz bardziej ciekawić. W końcu trup pod nosem to nie jest zjawisko codzienne.
– No więc właśnie, też jestem ciekawa… Czekaj, masz czym pisać?
Podyktowała mi numer telefonu Gąsowskich w Łomiankach, Wściekłość na siebie nieco już we mnie sklęsła, pozostało zainteresowanie. Kto, u licha, widział mnie na tym parkingu i czy rzeczywiście byłam jedyną osoba, która obejrzała faceta, wożącego w bagażniku zwłoki? Żywego ducha tam nie było, ani na zewnątrz, ani w holu hotelowym, dopiero po chwili przybiegła skądś recepcyjna panienka. Czy on wiedział, że ma te zwłoki? Mógł mu je przecież ktoś podrzucić…
Chociaż, sądząc z wyrazu twarzy, chyba wiedział…
Dzwoniłam do Łomianek mniej więcej co godzinę, całkowicie beznadziejnie, zapewne mijając się z Martusią. Tak byłam pewna, że ludzie wyjechali na wakacje, że, kiedy ktoś się odezwał, kompletnie mnie to zaskoczyło.
– Halo – powiedziała jakaś osoba. – Tu nikogo nie ma.
– Jak to, nie ma? – zdziwiłam się. – Przecież pani jest!
– Ale ja tu nie mieszkam.
Oprzytomniałam.
– Chwileczkę. Czy to mieszkanie państwa Gąsowskich?
– Tak. No właśnie. Ale ich nie ma.
– A gdzie są? I kiedy ktoś będzie?
– O, są to różnie, nad morzem i w górach, i na Mazurach… A zaczną wracać za jaki tydzień.
– Ale pani ich zna?
– No pewnie, że znam, ja sąsiadka jestem. Akurat przyszłam kwiatki podlać, bo to na wieczór najlepiej.
– Jasne, że najlepiej – przyświadczyłam. – Chociaż zależy, od której strony słońce, bo czasem lepiej rano. Zaraz, momencik. Skoro pani ich zna… Zna pani Jadwigę Gąsowską?
– A co to tak z tą Jadźką, wszyscy nagle do niej! – zdenerwowała się osoba. – Tu już policja była i po angielsku gadali, pani coś wie? Czy z nią się coś nie stało? O co tu w ogóle chodzi?
Szczerość, może w pewnych granicach, wydała mi się najbardziej opłacalna.
– Z nią to chyba nic się nie stało – powiedziałam ostrożnie. – Ale ona pracuje u takiej jednej w Londynie, u Ewy Thompkins. Zgadza się?
– No zgadza, pracuje, to co?
– No właśnie. To nie o nią idzie, tylko o tę Ewę…
– Aaaa…! – ucieszyła się osoba z wyraźną ulgą. – To już i policja gadała to samo, znaczy musi być prawda? Bo ja dzwoniłam do Gąsowskich, i do nich też dzwonili, Jadźki tak szukają, żeby im coś tam powiedziała. A pani, to co…?
– Nic. Mnie też pytają. Zdaje się, że spotkałam tę Ewę, bo świeżo wróciłam z Europy, i sama nie jestem pewna. Chciałam się o niej czegoś dowiedzieć, a od kogo lepiej niż od osoby, która u niej pracuje? Skąd ja mam wiedzieć, czy to na pewno była Ewa Thompkins…?
No rzeczywiście, skąd niby miałam wiedzieć, kogo ten pacan woził w bagażniku…?
– No to ja pani powiem – rozgadała się nagle osoba z drugiej strony. – Jadźka tam pewno sama nie wie, co zrobić, bo jej ta Ewa numer wywinęła, tam, wie pani, z mężem nie bardzo, on do Ameryki pojechał, a ona skorzystała i z tym takim swoim… no, wie pani… też się wypuściła, a Jadźce kazała trzymać gębę na kłódkę. A tu policja się czepia, to co ona ma zrobić? Do przyjaciółki uciekła, ale przecież domu na łasce boskiej nie zostawi, bo, nie daj Boże, jakie bandziory się włamią albo co… Na nią będzie, nie?
– Na nią, nie na nią, ale czepialiby się jeszcze więcej. Legalnie ona tam jest?
– Chyba legalnie, bo ubezpieczenie na nią płacą.
– To już pół biedy. Tyle że z tym mężem rzeczywiście kłopot…
– Żeby chociaż było wcześniej wiadomo, choćby i wczoraj, powiedzieliby jej, jak dzwoniła, to nie, dzisiaj dopiero. Ona całkiem nic nie wie!
Z drobnym opóźnieniem zrozumiałam, co słyszę, a i to jeszcze nie uwierzyłam własnym uszom. Chyba mi się wydaje, coś tu się gmatwa.
– Zaraz, Chwileczkę. Co pani mówi? Kto dzwonił?
– Jak to kto, ta Ewa!
– Ewa Thompkins dzwoniła? Do kogo? Kiedy…?!
– No jak to kiedy, wczoraj rano, do Gąsowskich dzwoniła, że to niby służbowo wyjechała. Ona tak czasami zdarza się, że dzwoni, szczególnie jak wyjedzie, że tam Jadźka sama zostaje, więc żeby do niej zadzwonili albo co. Mąż mężem, ale to porządna kobieta i o Jadźkę dba jak człowiek. Nie, żeby często, ale z parę razy się zdarzyło i zawsze chce telefony, i wszystko wiedzieć, bo mówi, że obcy kraj, Jadźka języka nie zna, a dobra dziewczyna i jej zależy. Więc z rodzicami zawsze chce się dogadać…
Zastanowiłam się, czy na pewno jestem trzeźwa. No, jeśli można upić się herbatą… Nawet soku grejpfrutowego w ustach nie miałam!
– Niech pani zaczeka chwilę, bo jestem zaskoczona. Nie wiedziałam, że Ewa jest w bezpośrednim kontakcie z Gąsowskimi… Oni są pewni, że to ona?
– No pewnie, że są pewni, przecież ją znają!
– I dzwoniła wczoraj?
– No wczoraj. Nie bardzo rano, ale rano. A co…?