…żeby zatem ukryć romans wymyślili w pierwszej kolejności ukrycie samochodu. Nazywa się, że pani Thompkins jest w Paryżu służbowo, przemieszcza się taksówkami i metrem, samochodu nie widać, więc nie może zdradzić właścicielki, a do Cabourg pojechali samochodem pana Lapointe’a, który ma prawo w czasie urlopu robić, co zechce i gdzie zechce. I nie dość na tym, pani Thompkins rozpuściła wieści, że przy okazji jedzie do Polski, do miejsca swego urodzenia, odwiedzić groby przodków i dawne przyjaciółki. A teraz pani Thompkins musi wracać, bo pan Thompkins też wraca ze Stanów Zjednoczonych, jutro miała wyruszyć do siebie, a tu oto dziś okazało się, że jej wóz diabli wzięli. Z zamkniętego garażu…!

Nie, nie zawiadomili jeszcze policji o kradzieży. Zastanawiali się właśnie, co by tu zełgać, skąd on mógł zginąć i kiedy, co Ewa mogła w wymyślonym miejscu robić, bali się przenosić akcję do jakiejś odległej dzielnicy, pan Lapointe już chwytał książkę telefoniczną, żeby znaleźć w pobliżu coś odpowiedniego, salon piękności, kosmetyczkę, fryzjera, krawcową… Nie zdążył, bo pan inspektor zadzwonił do furtki. No i koniec. Co teraz będzie…?

Kiedy ten samochód schowali?

Natychmiast po jej przyjeździe. Dokładnie przed szesnastoma dniami. I wyjechali w dwie godziny później jaguarem pana Lapointe’a, wieczorem byli w Cabourg. Na krok się stamtąd nie ruszyli.

Kto ma zapasowe klucze do tego domu?

Taki konsjerż-ochroniarz tego terenu, niejaki Antoine Meunier, godzien zaufania, od lat tu nic nie zginęło. Jego żona raz na tydzień przychodzi, kwiatki podlewa, wietrzy, czasem odkurza, a on odwala drobne naprawy… Adres? Proszę bardzo…

W tym momencie w inspektorze Cheviot strzelił błysk natchnienia.

Państwo oboje, pani Thompkins i pan Lapointe, mają sporządzić listę swoich znajomych. Wszystkich. Szczególnie takich, którzy tu bywali. Obojętne, gdzie poznanych i skąd pochodzących, jeśli któreś z nich dwojga wizytowało Chiny, niech będą i ci z Chin. Owszem, inspektor rozumie, że to ciężka praca, ale jedyna, jaka może im zaoszczędzić dalszych przesłuchań, dodatkowych kłopotów i wszelkich niebezpieczeństw. Ułatwi ukrycie romansu, bo takie ludzkie uczucia policja, szczególnie francuska, doskonale rozumie. A co do samochodu, to on się już znalazł…

Tym komunikatem inspektor pani Ewie niemal odebrał dech. Sam się zastanawiał już od dłuższej chwili, czy nie dałoby się zwrócić babie mercedesa, zbadanego dotychczas na wszystkie strony, żeby mogła wrócić nim do domu i dalej kantować męża. Nie zamierzał stwarzać jej zbyt wielkich nadziei, ale z inspektorem Rijkeveegeenem mógł się przecież porozumieć. A wdzięczność świadka też się czasem przydaje…

Wszystko to, razem ze spisem znajomych, w elektronicznym tempie dotarło do Holandii, po czym inspektor Rijkeveegeen, do niedawna cierpiący na brak materiału do rozważań, poczuł się zmuszony posegregować walący się teraz na niego nadmiar. Przytłoczony nieco geografią, rozdzielił całość na poszczególne kraje.

Najważniejszy chwilowo konsjerż-ochroniarz, Antoine Meunier – Francja.

Znajomi Marcela Lapointe – też Francja.

Znajomi Ewy Thompkins – Anglia.

Najważniejszy świadek naoczny – Polska.

Najwięcej wiedzy o nieboszczce – Holandia.

Osobiście, rzecz jasna, złapał się za Holandię.

* * *

– Pytał o panią jakiś facet – powiedział do mnie przez telefon Tadzio, syn Maćka, jednego z moich najdawniejszych przyjaciół. – Dzwonił. Mój szwagier odebrał.

– Tam dzwonił? – spytałam podejrzliwie.

– Tam.

– A co twój szwagier tam robił?

– No jak to co, stolarkę malował. Już kończymy ten remont.

– A…! No i co?

– Nic. Mówił, że skądś przyjechał, od jakichś pani znajomych, i chce się zobaczyć.

– Skąd przyjechał? Z Kanady, z Australii, z Nowego Targu…?

– Nie, z zagranicy, ale szwagier nie zapamiętał.

– I co powiedział?

– Który?

– Twój szwagier.

– Że pani nie ma. Wyjechała pani na urlop. A on zapytał, czy pani w ogóle tam mieszka, bo miał adres źle zapisany, więc chciał się upewnić. Szwagier powiedział, że tak.

– Bardzo rozumnie – pochwaliłam. – Nie był to przypadkiem dziennikarz?

– Nie mówił, czym jest. Spytał tylko, kiedy pani wraca, bo chciał się zobaczyć, ale szwagier powiedział, że nie wie. On tu tylko stolarkę maluje i nic więcej. Ten gość jeszcze spytał, czy nie wie, gdzie pani może być, na co szwagier odpowiedział, że wszędzie.

– Nadal bardzo rozumnie. I co?

– I on myśli, szwagier znaczy, że on był nie nasz, bo z obcym akcentem mówił. Więc chyba rzeczywiście z zagranicy. Albo miał wadę wymowy. Czeka pani na jakiegoś takiego?

– Nic o tym nie wiem, ale wszystko jest możliwe. Do licha, powinnam zadzwonić do Australii… I co?

– Nic więcej, wyłączył się, ale na wszelki wypadek wolałem panią zawiadomić. Jakby jeszcze raz dzwonił, to co mówić?

Zastanowiłam się. Po zmianie numeru telefonu mnóstwo osób straciło ze mną kontakt, sama się pogubiłam, komu dałam nowy numer, a komu jeszcze nie, i miałam z tym kłopoty. Należało korzystać z okazji.

– Dajcie mu tę służbową komórkę i niech dzwoni do mnie, bo rzeczywiście mogę być wszędzie… A w ogóle jestem, tylko chwilowo mnie nie ma.

Tadzio przyjął polecenie do wiadomości i rozłączył się. W pięć minut później o całej rozmowie zapomniałam. Zajęta byłam sprawdzaniem, gdzie brakowało czerwonych tulipanów, których zamierzałam dosadzić trochę więcej, a dokumentalne zdjęcia właściwych miejsc gdzieś mi zginęły. Tonęłam w rozpaczy i w śmietniku fotograficznym…

* * *

Odciski palców w domu Neeltje van Wijk niezbicie potwierdziły opinię przyjaciółki i sprzątaczki, tak jest, w bagażniku samochodu Ewy Thompkins spoczywały zwłoki Neeltje. Jantje Parker z granitową zawziętością zapowiedziała, że rezygnuje z urlopu we Włoszech, w nosie ma te tam wszystkie południowe kraje, na krok się stąd nie ruszy, dopóki tajemnica śmierci jej przyjaciółki nie zostanie wyjaśniona. Jeśli nie wolno jej zostać w tym domu, załatwi sobie hotel, w ciągu dwóch-trzech dni z pewnością znajdzie miejsce w czterech gwiazdkach, chociaż chętniej w pięciu, ale jak się nie da, niech będzie, nawet w trzech. Inspektor Rijkeveegeen wolał się jej pozbyć, cztery gwiazdki w postaci Amsterdam Marriott pojawiły się zatem jeszcze tego samego wieczoru i mieszkanie ofiary stanęło pustką.

Policja z natury rzeczy nie wierzy nikomu, dopóki sama nie sprawdzi niewinności i uczciwości delikwenta. Jantje Parker z dobrego serca i dbałości o wizerunek utraconej przyjaciółki mogła coś ukryć, coś zniszczyć, z zamiłowania do porządku coś wyrzucić albo oczyścić, powodując straty nieodwracalne. Pod tym względem żadnej babie inspektor nie ufał. Owszem, Jantje potrzebna mu była przy sprawdzaniu szczegółów egzystencji ofiary i przeglądaniu jej papierów, ale wolał mieć ją wówczas na oku.

Sprzątaczkę, po stwierdzeniu śmierci chlebodawczyni, odblokowało całkowicie i ją wziął inspektor na pierwszy ogień.

– Szkoda jej – stwierdziła na wstępie. – Ale sama się prawie prosiła… Ja tam nie wiem, kto jej się tak przysłużył, bo niejednemu za skórę zalazła, a i to jeszcze, że z latami co i raz się gorsza robiła, to przez chłopów chyba… Wie pan, jak to jest, swojego nie miała, przebierała w rozmaitych, no i tak po trochu, po trochu, nie było w czym przebierać. Dobrze się trzymała, nie powiem, ale co innego trzydzieści, a co innego pięćdziesiątka, ostatnimi czasy to już takiego kręćka dostała, że nie na nią lecą, tylko na jej pieniądze. Bo miała pieniądze, i co i raz to więcej. Skąd…? A ja wiem…? Z pracy, z interesów, o, do interesów miała głowę, jak rzadko! Ja się na tym nie znam, o interesach więcej panu powie adwokat, no taki, wie pan, notariusz, plenipotent to się nazywa…? Znam go, pewnie, już z dziesięć lat się nią opiekuje, może trochę mniej, Meier van Veen się nazywa, też już go zaczęła trochę szczypać. Ale najwięcej to jej chyba dogodził ten Herbert…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: