– Jaki Herbert?
– A, taki młody, uczepiła się go, z piętnaście lat od niej młodszy, no nie powiem, piękny, baby na niego leciały, chciała go dla siebie… On nawet owszem, ale to już jakiś czas, ze cztery lata temu, albo nawet i pięć, spodobała mu się, ale mnie się zdaje, że tylko udawał. Trochę w niego włożyła, samochód dostał, papierośnicę złotą… Herbert Moeller się nazywa, to wiem. Dobrze udawał, aż nawet testament chciała na niego pisać, czasem tak do mnie mówiła, jakby do siebie…
– I napisała ten testament?
– Tego to nie wiem, van Veen chyba będzie wiedział. Ostrzegał ją, żeby nie. Awantury były, a od dwóch lat to już prawie jakby całkiem przepadł. Chodził koło niej taki jeden, budowlanymi rzeczami się zajmował, ziemią, nieruchomości to się nazywa, też z nim robiła interesy, a on owszem, tu kwiaty, tu kolacje, ale go nie chciała, starszy od niej, łysy… Ona chciała pięknych i młodych. A to już wiek nie ten, twarz nie ta, figura nie taka, grymasy różne stroiła, złośliwości robiła. Przeważnie na pieniądze.
– W jakim sensie na pieniądze? – zdziwił się inspektor.
– Zarobić nie dała. W tym swoim banku, w tej spółce. Niech tylko kto spróbował coś tam wykręcić, zaraz wyłapywała i jeszcze rozgłaszała. Natrząsała się z nich. Za gardło trzymała, można powiedzieć, a różni tylko zębami zgrzytali. Ja się nie znam, tyle wiem, co od niej słyszałam, chichotała tu, że od każdego pokazuje się lepsza…
Powolutku inspektorowi klarował się obraz wiedźmy, znienawidzonej przez całe otoczenie. Obraz, całkowicie wbrew chęciom, uzupełniła Jantje Parker.
Upierała się wprawdzie, że Neeltje była jednostką nieposzlakowaną, znakomitym fachowcem, kryształowo uczciwym, ale niechęć do ludzi wyłaziła z tej opinii wszystkimi stronami. Jeśli tylko mogła komuś zaszkodzić, utrącić biznes, zmniejszyć zysk, czyniła to z największą przyjemnością. Mściła się zapewne za brak powodzenia, bo do mężczyzn, zdaniem Jantje, szczęścia nie miała i jakoś od niej stronili. Oszukiwali ją, zdradzali, uciekali w końcu… Nie wiadomo dlaczego, bo była przecież kobietą atrakcyjną, inteligentną, no, może miała pewne skłonności despotyczne, ale zdarzają się gorsze wady…
Nader pobłażliwie wypowiadał się o nieboszczce mecenas Meier van Veen. Piękne kobiety mają prawo do kaprysów, a ta była w dodatku wspaniałym człowiekiem interesu, pilnowanie praworządności zaś należało do jej obowiązków. Tak, oczywiście, mniej więcej zna jej sprawy, jakiś czas temu pojawił się kłopot, firma poniosła duże straty, pozostały różne nieścisłości, ale z pewnością Neeltje dałaby sobie z tym radę. Wrogów miała, któż ich nie ma, zapewne wszyscy, którym nie pozwoliła na oszustwo, udaremniła podstępne knowania…
Ale też z niego wyszło. Mężczyźni w jej życiu… Istotnie, trwałe związki jakoś jej się nie udawały. Może i rzeczywiście była trochę agresywna, ale dziś przecież większość kobiet zachowuje się podobnie…
Przez jeden dzień inspektor Rijkeveegeen zdążył przesłuchać siedem osób, nikogo przesadnie nie dociskając. Do przeglądania papierów w domu ofiary, służbowych i prywatnych, zagonił swojego asystenta, młodzieńca po studiach ekonomicznych, całkiem nieźle zorientowanego w rozmaitych machlojkach finansowych. Nieposzlakowany kryształ nieposzlakowanym kryształem, a takie rzeczy zawsze warto sprawdzić. Poszła w ruch machina policyjna, miejscami pracy Neeltje zajął się również fachowiec, wywiadowcy przystąpili do działania, tyle że intymne rozmowy z gronem najbliższych przyjaciół i znajomych inspektor wolał przeprowadzać osobiście.
Już po dwóch dniach wytypował kilku podejrzanych…
Robert Górski złożył mi wizytę.
Powitałam go z podwójną, a nawet potrójną przyjemnością, bo nie tylko żywiłam do niego prywatną sympatię, nie tylko od razu zyskałam nadzieję na jakieś tajemnice śledcze, ale przy okazji oderwał mnie od ciężkiej pracy, która wychodziła mi już nosem, uszami i czubkiem głowy. Musiałam zrobić porządek w szufladach z papierami, ponieważ zginęła gdzieś polisa ubezpieczeniowa, na której znajdował się numer telefonu, do czegoś tam niezbędny i już nawet zdążyłam zapomnieć do czego. Pretekst, żeby porzucić to okropne zajęcie, zachwycił mnie niezmiernie.
Tajemnicę śledczą inspektor Górski zwierzył mi niezwłocznie.
– Holendrzy mają kłopoty. Co prawda i sukces, wiedzą już, kim była denatka w bagażniku. Wcale nie Ewa Thompkins…
– Tyle zgadłam sama – mruknęłam.
– A zna pani może niejaką Neeltje van Wijk? Słyszała pani o niej?
– W życiu…! Wnioskując z nazwiska, Holenderka? Nie znam kompletnie nikogo z Holandii, aż dziwne, mam znajomych we Francji, w Danii, w Szwecji, w Anglii, w Austrii, we Włoszech, w Niemczech, w Kanadzie, nawet w Australii, a w Holandii nic, zero. O tej Neeltje pierwsze słyszę. Kto to jest?
– Właśnie ofiara.
– Co pan powie? I co?
– I zaczynają przesłuchania od początku pod nowym kątem widzenia. I tak sam się porozumiewam z Rijkeveegeenem, więc wolałem bezpośredni kontakt z panią, a co mam panią włóczyć do komendy… Miło tu u pani i jestem pewien, że kawy dostanę… Chociaż nie! Wolałbym herbaty. U pani jest najlepsza herbata na świecie.
– Byłaby lepsza, gdybym ją mieszała z namysłem i na spokojnie – wyznałam z westchnieniem żalu. – To nie, zawsze w pośpiechu. Ale przynajmniej na dobrej wodzie.
Usiedliśmy przy tej herbacie i Górski jawnie wyciągnął magnetofon, nie bawiąc się w żadne podchody. Rozumiałam go doskonale, w końcu musiał przekazać moje gadanie holenderskim glinom z możliwie największą dokładnością, w dodatku tłumacząc na obcy język. Gotowa byłam wprawdzie powtarzać wszystko po pięć razy, ale i tak przesadne obciążanie pamięci potrzebne mu było jak dziura w moście, mnie zaś magnetofon w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał.
Chwila po chwili, kawałek po kawałku, przekazałam wszystkie wydarzenia z parkingu w Zwolle. W zamian dowiedziałam się, skąd pochodziło puste miejsce parkingowe, tak cudownie ulokowane. Jakiś bucefał z nadwagą stanął okrakiem, potem odjechał i nikt już nie zdążył tego zająć, miły facet, niech mu to sadło lekkie będzie…
– Sam zresztą o to spytałem – wyznał Górski. – Korciło mnie, jakim cudem, wobec braku miejsc w hotelach, może się przytrafić taki fart na parkingu? Wątpliwości należy wyjaśniać, na szczęście już wiedzieli.
– A kto mnie właściwie zakapował? Pusto wszędzie, głucho wszędzie…
– Niech pani tylko nie zaczyna z poezją, bo od razu czuję w sobie braki humanistyczne. Dziecko, jakiś chłopiec, jedyna istota ludzka, która wyglądała przez okno, deszcz padał, telewizja była nudna…
– Dobry wzrok miał – pochwaliłam. – Grubego okrakiem też widział?
– Nie, gruby pochodzi z innego źródła. Zaraz, całą polską stronę musimy załatwić, Rijkeveegeen tu przecież nie przyjedzie. A nawet gdyby, nic mu z tego nie przyjdzie, bo nie zna języka.
– W dzieciństwie miałam przedwojenny rocznik „Płomyka” – wyrwało mi się w zadumie. – Na każdej stronie był apel: „Ucz się języka esperanto!”. Nie chwyciło, ale „ucz się języków obcych” ma swój sens. Polski należy do najtrudniejszych, przez gramatykę, ale za to gramatyka daje mu szaloną elastyczność. Różne lenie śmierdzące, tumany i głąby usiłują sprawę pogorszyć…
– Naprawdę chce pani rozmawiać o polityce? – zdziwił się zgryźliwie Górski.
– Nie. Z dwojga złego wolałabym już rzucać kamieniami w okna, ale po pierwsze, celnie rzucać nie umiem, a po drugie, nie wiem, gdzie głąby mieszkają.
– Może to i lepiej. Z Gąsowskimi też ktoś rozmawia, już wrócili do Warszawy, to znaczy do Łomianek. Ale… O ile wiem… Pani też…?
Pokiwałam głową, bo Gąsowska żadnych tajemnic mi nie zwierzała, to raczej ja jej, a doskonale wiedziałam, jak społeczeństwo traktuje pogawędki z policją. Na wszelki wypadek każdy usiłuje ukryć nawet fakt, że na śniadanie spożył jajecznicę, aczkolwiek spożywanie jajecznicy niczym mu absolutnie nie grozi. Ale policja…?