– Naprawdę chce pan rozmawiać o polityce? – spytałam znacznie bardziej zgryźliwie niż on.
Górski znał moje poglądy, odgadł potężny skrót myślowy, co ta policja może zrobić w obliczu stojącego na głowie wymiaru sprawiedliwości, roześmiał się, chociaż może raczej obydwoje powinniśmy byli się rozpłakać. Ale możliwe, że nasze rzewne łkania wystraszyłyby koty, gapiące się na nas z tarasu, nie należy denerwować niewinnych zwierzątek…
– Powiem panu, a pan sobie porówna ich gadanie i moje. I nie ma siły, własne wnioski dołożę. Jadzia w Chelsea z całej siły stara się być lojalna, lubi panią Thompkins i nie przepada za panem Thompkinsem, niespodziewane wydarzenia ją przeraziły, ale, jeśli ma kontakt z mamusią, wróciła już chyba do równowagi. Co ta Ewa wywinęła, pojęcia nie ma, poza tym, że z gachem wyskoczyła na krótkie pitigrili. Ludzka rzecz. Tam, w Zwolle, to był jej samochód?
– Jej.
– To ją ładnie trzasnęło. Niech sprawdzą, do pioruna, gdzie i kiedy mogli jej ten samochód podwędzić, bo w życiu nie uwierzę, że poszła na spółkę w mokrej robocie przy okazji romansu. Rzadkiej w końcu chyba, nie wiem, jak często jej mąż podróżuje. O ile wiem, facet jest wściekle atrakcyjny…
– Bardzo cenna uwaga – przyznał Górski po krótkim namyśle. – Rozumiem, że ten amant atrakcyjny, nie mąż…?
– Amant. Mąż bogaty.
– Pojęcia nie mam, ile Rijkeveegeen wie o kobietach, ale przetłumaczę mu to z wielkim naciskiem. Osobiście bym Ewę wykluczył.
– Łaska boska, że możemy rozmawiać w pewnym stopniu prywatnie…
– Sama pani mówiła, że policjant to też człowiek.
– W głębi duszy. Po wierzchu ofiara. Co do Ewy, nawet zaczynam zgadywać, dlaczego ona zamieszkała u Martusi w Krakowie, za jej wczesnej młodości tam żadnych domów nie było, jakieś chałupki stały na ziemiach uprawnych i mógł w nich mieszkać ktokolwiek, krewny, przyjaciółka… Skoro sielanka z gachem, skoro męża skołować… nie moja sprawa, w życiu męża nie kołowałam, ale różnie się zdarza… ten mąż mógł jej szukać, sprawdzać, w obliczu zmian urbanizacyjnych wcale by nie znalazł i we wszystko musiałby uwierzyć. Nawet niezły pomysł, a Martusia tu czysta jak łza.
– Jak łza… – przyznał Górski w zadumie i zatroskał się nagle. – Niech mnie krowa na lody zaprosi, jeśli pani naprawdę nie jest jedyną osobą, która na własne oczy widziała tego faceta na parkingu…!
Przez ułamek sekundy oczyma duszy widziałam krowę, zapraszającą Górskiego na lody. Lody na stoliczku turystycznym, na pastwisku, krowa, cholera, dygała wdzięcznie…
Wyrzuciłam obraz sprzed oczu z lekkim wysiłkiem, bo nawet mi się dość podobał.
– No to co? – spytałam bez emocji.
– To na jego miejscu ja sam bym panią rąbnął. O ile nie dotrą do niego inaczej, pani stanowi jedyne zagrożenie.
Zaciekawiłam się.
– A dotrą?
– Diabli wiedzą. Ale nic, dowiem się, mam w ręku argument. Na razie, o ile wiem… Może nie tyle wiem, ile się domyślam. Zrobili tam duży zygzak finansowy…
– Mafia…?
– Właśnie nie… – rzucił okiem na magnetofon i machnął ręką. – A, co tam, wykasuję, a może pani powie coś, co się przyda. Nie żadna mafia, tylko jeden człowiek, nie wykluczam wspólnictwa, może dwóch albo trzech. Do kasacji. Nieboszczka poszła na przemiał pierwsza…
– To chyba pozostali powinni się zdenerwować?
– Zwracam pani uwagę, że to tylko moje fantazje. Naleciałości zawodowe. Odruchowo próbuje się wyciągać wnioski, snuć domysły… Uzgodnili, że ją trzeba załatwić, nie mają co się denerwować, może kłapała gębą, może trzymała szmal w ręku i stawiała warunki…? W grę wchodzą, na moje wyczucie, grube miliony euro. I tylko pani może rozpoznać faceta. To uważa pani, że co?
– Niech mnie pan głupio nie straszy! – zirytowałam się. – Skąd on ma wiedzieć, że ja to ja? W jaki sposób do mnie dojdzie? Śledził mnie? Dokąd? Do Alicji? Nikt za mną nie jechał, kotek, ja po autostradach szybko jeżdżę, nie lubię mieć nikogo na ogonie, asysta rzuca mi się w oczy! A polskie drogi…? Cha, cha, już widzę tego biednego cudzoziemca na naszych drogach, my wszyscy musimy być znakomitymi kierowcami, inaczej nikt z nas by z życiem nie uszedł! Jakim cudem nie zabijamy się na każdym kilometrze, sama nie wiem!
– Tu się z panią zgadzam – rzekł Górski grzecznie. – Ale on wcale nie musiał pani ganiać, nie odkręciła pani przecież na poczekaniu tablic rejestracyjnych? Nawet jełopie wystarczy numer samochodu.
– Taką ma pamięć komputerową, raz spojrzał i zapamiętał na zawsze – wymamrotałam pod nosem. – To uważa pan, że co mam zrobić? Powiesić się? Czy rozbić wystawę jubilera, dać po pysku policjantowi, strzelać śrutem…
– I tak pani nie zamkną. Brakuje miejsc.
– To co?
– Nic. Uważać na siebie. W razie czegokolwiek podejrzanego dzwonić do mnie. A ja się postaram swoją drogą…
Francuski konsjerż, Antoine Meunier, z oburzeniem odrzucał posądzanie go o niedbalstwo. Mowy nie ma, żeby zapasowe klucze nieobecnych mieszkańców swojego rejonu bodaj na chwilę wypuścił z ręki! Pilnuje ich jak oka w głowie! Żonie wydziela, kiedy idzie wietrzyć i sprzątać! Sam obchodzi teren i we dnie, i w nocy, alarmy tu wszędzie, ucha nadstawia, szczególnie teraz, w okresie wakacyjnym, kiedy wszyscy powyjeżdżali! I co, zginęło coś z domu? Wdarł się kto? Ślady były…?!
A, garaż… Co do garażu, to przyznaje, nie zaglądał i nie sprawdzał, żona też nie, kwiatków do podlewania tam nie ma. Pan Lapointe wyjechał samochodem, garaż powinien zostać pusty, zresztą, proszę bardzo, jak ten głupkowaty ćpun usiłował się włamać, on sam był na miejscu równocześnie z policją, nikt go nie musiał wzywać. Do garażu się pchał ten psychopata, nie do domu, później, o ile wie, wyszło na jaw, że ćpun się pomylił. Obok mieszka lekarz, do lekarza chciał wleźć, liczył na narkotyki, popieprzyło mu się we łbie i źle trafił, poza tym do lekarza też by nie wlazł, bo tam alarmy jeszcze lepsze.
A owszem, zgadza się, w garażu stał samochód, ale to nie był samochód pana Lapointe’a, jakiś inny, ciemny mercedes. Nic go to nie obeszło, nie jego sprawa, nie wie czyj, każdemu wolno trzymać w garażu co mu się podoba, może ktoś znajomy wstawił na czas nieobecności właściciela. Możliwe, że ta pani, z którą pan Lapointe razem wyjechał, bo jego jaguar już trochę wcześniej stał na zewnątrz, przed wejściem…
Wnikliwe dociekania wykazały, iż w chwili łapania ćpuna nastąpiło lekkie zamieszanie, które z ciekawości oglądała także małżonka konsjerża-ochroniarza. Nie, nie wzięła kluczy od domu pana Lapointe’a i nie musiała po nie wracać, nie były potrzebne, nieudolnego włamywacza złapano niejako na progu, zdążył zepsuć otwierające urządzenie, ale mąż później naprawił, bo w ogóle to te wrota garażowe otwierają się pilotem, zapasowy pilot tu leżał, na półeczce, tak jak leży i teraz. Od środka można otworzyć i ręcznie, tylko trzeba taką wajchę opuścić. Zamknąć też można…
Do wnętrza domu nikt nie wchodził, sama pilnowała. Krótko to w ogóle trwało i zaraz wróciła do siebie, bo tylko na jeden zatrzask własne drzwi zamknęła, a pech się czasem przytrafia. Ale nic się nie stało.
No dobrze, a kiedy dokładnie konsjerż naprawił urządzenie elektroniczne?
Tu pan Meunier zmieszał się nieco i z lekkim oporem wyznał, że nie tak od razu. Ledwo na dwa dni przed powrotem pana Lapointe’a, a i to jeszcze gratulował sobie przeczucia, które go tknęło, bo ogólnie był przekonany, że pan Lapointe wróci znacznie później. Duży fart, że zdążył przed nim. Nie, żadnego samochodu już wtedy nie było, ale też go to nie obeszło.
Cała relacja razem z wnioskami poleciała do inspektora Rijkeveegeena, który z łatwością odgadł przebieg wydarzeń.
Ktoś, niewątpliwie zabójca Neeltje van Wijk, względnie jego wspólnik, upatrzył sobie mercedesa Ewy Thompkins, widząc w nim pojazd, którego kradzieży nikt szybko nie zauważy. Prawdopodobnie podpuścił ćpuna, skorzystał z pierwszej chwili zamieszania, może przez moment udawał gliniarza w cywilu, sięgnął ręką i podwędził pilota. Na wszelki wypadek. Widząc panią Meunier, skoczył do jej domu, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, zatrzask otworzył z łatwością, odcisnął sobie klucze Marcela Lapointe, zapewne też na wszelki wypadek, bo nie mógł wiedzieć, czy pilot zadziała, po czym znikł w sinej dali. Państwo Meunier ułatwili mu zadanie, ponieważ wszystkie klucze trzymali w jednej szufladzie komody, wszystkie na kółkach i każde kółko miało plakietkę, elegancko podpisaną, żeby uniknąć kłopotu z szukaniem właściwych.