Bez wielkiego trudu, w ciągu dwudziestu minut, ustalono, że właściciela nie ma. Wszyscy aktualni goście hotelowi przypisani byli do określonych samochodów, a ten jeden okazał się bezpański. W dodatku nie wiadomo, jak długo tu stoi.
Portier przypomniał sobie nagle, że dwa dni temu przed południem jeszcze go nie było. Wie na pewno, bo pomagał gościom upychać bagaże w samochodzie, stojącym akurat w tym miejscu, po czym goście odjechali, poza tym, samochód gości to był volkswagen, a nie mercedes. Natychmiast potem recepcjonistka przypomniała sobie, że tego dnia w południe zaczął kropić deszcz i sama przyglądała się ze współczuciem, jak bardzo starsza osoba gramoliła się z samochodu, tu właśnie parkującego, wywlekały ją dwie osoby znacznie młodsze, trwało to w nieskończoność, a całe to damskie towarzystwo usiłowało chronić fryzury. Parasolkę nawet miały, ale brakowało im do niej rąk. Marki ich wozu nie pamięta, ale był czerwony, więc to z pewnością nie ten. Z czego wynikło, że ten mógł tu stać od popołudnia, nie wcześniej, i nikt już na niego nie zwrócił uwagi.
Stałby zapewne jeszcze długo, nie przeszkadzając nikomu, bo hotelowy parking był obszerny, gdyby nie pies, który w jakiś tajemniczy sposób spowodował poruszenie. Zapewne wydanym z siebie głosem, bo grobowe wycie zazwyczaj budzi co najmniej niepokój.
Portier przepisał numer z tablicy rejestracyjnej, recepcjonistka pogrzebała w komputerze i wyszło na jaw, iż właścicielką pojazdu jest niejaka Ewa Thompkins, Angielka pochodzenia polskiego, zamieszkała w Londynie, w Chelsea, w domu własnym. Możliwe. Gdzie jednakże mogła znajdować się w tej chwili Ewa Thompkins z Chelsea, skoro jej samochód stał przed hotelem Mercure w Zwolle i denerwował psa?
Ponadto Ewa Thompkins nie była gościem hotelowym ani obecnie, ani wcześniej, ani w ogóle nigdy. Gdyby była, nikt by się dalej w sprawę nie wdawał, gość hotelowy na wakacjach ma prawo robić, co mu się podoba, może zostawić samochód i udać się dokądś na grubsze pijaństwo, ewentualnie zapomnieć o świecie w objęciach gacha. Jeżeli jednak gościa nie ma, a samochód stoi…?
I w dodatku pies wyje…
Zakłopotanie personelu rosło i w końcu recepcjonistka bąknęła właściwe słowo:
– Policja…
– Czy to warto…? – przyhamował ją niepewnie portier. – Może jeszcze poczekać?
– A jeśli on znów będzie wył…?
– Poprosimy, żeby omijali to miejsce. Z daleka nie wyje.
Państwo Clark chętnie zgodzili się omijać podejrzany pojazd szerokim łukiem, co przyszło im łatwo, bo w grę wchodziły wszystkiego raptem dwa wyjścia i wejścia, po czym samochód przestał jeszcze jedną dobę. Nikt się przy nim nie pojawił, za to zatrzymał się na chwilę kolejny gość hotelowy, Szwajcar z rejonu Genewy. Pociągnął nosem, powęszył i udał się do recepcji.
Sumitując się bezgranicznie, oznajmił, że on mieszka nad Jeziorem Genewskim, gdzie jest szalenie czyste powietrze, żadnych papierosów ani niczego podobnego nigdy w życiu nie palił, więc ma doskonały węch. I wydaje mu się, że na parkingu czuć jakiś nieprzyjemny odór. W jednym miejscu wprawdzie, nie wszędzie, ale i tak powinno się chyba coś z tym zrobić, bo może gdzieś tam zdechło jakieś stworzenie albo ktoś zostawił w samochodzie produkty spożywcze, o których zapomniał.
Dyżur w recepcji miał akurat młodzieniec, którego wczoraj nie było, wieść o osamotnionym samochodzie jednakże już się wśród obsługi rozeszła, ponadto wczorajsza recepcjonistka też się znalazła i zmartwienie spęczniało. Młodzieniec, student, zatrudniony w okresie wakacyjnym, był wielbicielem kryminałów i z wielkim zapałem poparł myśl o policji. Nie miało sensu dłużej zwlekać.
Holandia to kraj przyzwoity, obowiązkowy i uporządkowany, ale czysty przypadek sprawił, że w radiowozie, który przyjął meldunek o podejrzanym zjawisku, znajdował się akurat inspektor Jue Rijkeveegeen z amsterdamskiego wydziału zabójstw. Oglądanie podejrzanych zjawisk nie należało do jego obowiązków, tym radiowozem zamierzał po prostu pojechać kawałek dalej, jednakże zgodził się zboczyć i w rezultacie, przyjechawszy bardzo szybko, uprzejmie wysłuchał powściągliwej opowieści o kłopocie. Nie przejął się zbytnio i nie wykazywał dzikiej chęci działania aż do chwili, kiedy sam zbliżył się do tajemniczego mercedesa. Też nie palił, tak jak Szwajcar, węch miał, pochylił się nad bagażnikiem, uważnym wzrokiem obrzucił wnętrze i oblekł twarz w wyraz powagi.
– Właściciel Ewa Thompkins – zaczął rzeczowo – z Anglii. Dokładny adres jest?
– Jest – odparła czym prędzej wpatrzona w ekran komputera recepcjonistka.
– Telefon?
– Też jest… Zero zero cztery cztery…
– Proszę mi to zapisać.
Nikt nie zaprotestował, kiedy z hotelowego telefonu zadzwonił do Chelsea, bo wszyscy byli ciekawi, co z tego wyniknie. Angielski język znał bardzo dobrze i bez trudu mógł się porozumieć.
A otóż okazało się, że nie. Telefon z tamtej strony odebrała jakaś osoba, która z angielskim miała szalone trudności i inspektor zapomniał o kamiennym wyrazie twarzy. Doszło do tego, że w jakimś momencie otarł nawet pot z czoła, po czym ożywił się i poprosił recepcjonistkę o notowanie. Z powtarzanych przez niego słów i zadawanych pytań wszyscy wywnioskowali, że owej Ewy w Chelsea nie ma, wyjechała na wakacje, ale wcale nie znajduje się w Holandii, tylko albo we Francji, albo w Polsce. Polska, jako kraj, który dopiero co wszedł do Europy, nie stanowiła pojęcia całkowicie obcego, geograficznie można ją było umiejscowić. Przejęta niezmiernie recepcjonistka z wielkim wysiłkiem pisała okropnie dziwne dyktando.
Inspektor umęczył się tak, że wyrwały mu się z ust tajemnice służbowe.
– Tam jest gosposia – rzekł. – Kuzynka Ewy Thompkins. Nie zna żadnego języka. Ale ta Ewa docelowo pojechała do Polski i ma tam adres…
Pochylił się nad zapiskami recepcjonistki, stuknął głową w głowę płonącego zapałem studenta, który też się pochylił, i obaj razem zaczęli odczytywać.
– Karol… Roberto… Anna… znów Karol… Ola… Olso… Ooooo… Watson… Sherlock Holmes i doktor Watson… Waterloo…
– To co to jest? – zainteresował się chciwie portier.
– Nazwa miasta – wyjaśnił inspektor, gwałtownie usiłujący odzyskać równowagę. – Pierwsze litery. K R A K O O O W…
Spojrzał na recepcjonistkę i nic nie musiał mówić, bo od razu rzuciła się do komputera i weszła na Internet.
– A gdzie S i H? – oburzył się student.
– Nie. Ona miała na myśli W. Doktór Watson. Sherlocka Holmesa dołożyła, żebym zrozumiał. Zrozumiałem.
– To nie jest tak dużo O, tylko jedno – powiedziała recepcjonistka. – Kraków. Czegoś z tyloma O nie ma wcale. Krakow, miasto w Polsce.
Inspektor kiwnął głową, bo tyle już sam odgadł. Znów pochylił się nad kartką.
– Zaraz, mamy więcej.
Dalszy ciąg tekstu przypominał książkę telefoniczną albo wykaz imienin. Stephen, Ewa, Waterloo, widocznie nazwa pola bitwy wydawała się osobie najbezpieczniejsza, znów Ewa, Richard, Yard, Scotland Yard, Niven, David Niven, Nancy, Anna, 3, appartament 34. Wyszło im z tego dziwne słowo SEWERYSYNDNNA. Po konsultacji z Internetem wyrzucili litery niepotrzebnie powtarzane i pozostało SEWERYNA. Owszem, taka ulica w owym Krakowie istniała.
Pot z czoła otarli już wszyscy. Inspektor uświadomił sobie nagle, że całą policyjną robotę, nie wiadomo dlaczego, odwala w hotelu. A, bo chce się najpierw upewnić, czy interwencja policji jest w ogóle potrzebna. Telefon na tego Seweryna w Krakowie…
– Liczyć ona umiała – wyrwało mu się. – Liczby mówiła normalnie, po angielsku.
– Trzeba zadzwonić – podsunął roziskrzony recepcjonista-student.
Inspektor spojrzał na niego, machnął ręką na procedury i uczynił znaczący gest ku recepcjonistce. Wpatrzona w internetowe informacje, wypukała numer i oddała mu słuchawkę.
Ktoś się odezwał z tamtej strony. Kobieta.
– Do you speak English? – spytał inspektor beznadziejnie.
– Yes, I do – usłyszał w odpowiedzi i prawie nie uwierzył swemu szczęściu.