Reszta rozmowy przebiegła bez specjalnych zakłóceń, jeśli nie liczyć treści, która, wyraźnie na to wyglądało, zaskoczyła obie strony. Po bardzo długiej chwili inspektor odłożył słuchawkę i opanował swoje emocje.
– Sprawa na razie jest w toku wyjaśniania – oznajmił beznamiętnie i niemiłosiernie, nie podając żadnych więcej szczegółów – Ekipa zajmie się samochodem. Mogą państwo wrócić do swoich normalnych obowiązków.
Akurat im było w głowie wracanie do normalnych obowiązków, skoro z wypowiedzi jednej dostępnej strony wynikały jakieś zupełne niezwykłości. Recepcjonista-student, recepcjonistka, portier, sprzątaczka i przysłuchujący się dyskretnie gość, Szwajcar z węchem, zdołali pojąć, że osoba poszukiwanej Ewy Thompkins stanowi fatamorganę. Ów ktoś z drugiej strony w ogóle jej nie zna i w życiu jej na oczy nie widział. Afera zaczynała warczeć w powietrzu.
W pół godziny przyjechała zapowiedziana ekipa i samochód został otwarty.
Wnętrze nie przedstawiało sobą niczego niezwykłego. Owszem, na tylnych fotelach leżały jakieś małe torby, zmiętoszona garderoba w rodzaju sweterka, rękawiczek, szaliczka, jakieś obuwie turystyczne, kosmetyczka prawie pusta, zawartość bagażnika jednakże przedstawiała się bardziej sensacyjnie.
Natychmiast po otwarciu woń runęła na cały parking. I trudno się było temu dziwić, skoro jej źródłem okazały się damskie zwłoki.
Pies miał rację. Rzeczywiście należało go potraktować poważnie…
– Słuchaj, gdzie ty jesteś?! – wrzasnęła w słuchawkę Martusia okropnym głosem.
– W Gedser – odparłam zgodnie z prawdą. – Zaraz będę wjeżdżać na prom. A co?
– To znaczy, że wracasz?
– Wracam. Ale nie musisz tej informacji rozpowszechniać.
– Nie, nie będę. Słuchaj, coś strasznie dziwnego mi się przytrafiło, w ogóle tego nie rozumiem, czy ty czegoś nie wiesz? Masz w Anglii taką przyjaciółkę, czy ona się nie nazywa Ewa Thompkins?
– Nie, nazywa się podobnie, ale inaczej, i na imię jej Krysia. To całkiem co innego. A co…?
– Jesteś pewna…?
Zastanowiłam się.
– Nazwisko zbliżone, mogę zadzwonić do Krysi i zapytać, czy na przykład, nie ma na drugie imię Ewa. Ale wątpię. A co się stało?
– Nic nie rozumiem. Dzwoniła do mnie holenderska policja, już dwa razy, drugi raz przed chwilą, i upierają się, że u mnie mieszka Ewa Thompkins. W życiu takiej nie znałam! Czy ty coś wiesz na ten temat?
– Pierwsze słyszę. Dlaczego ona ma mieszkać u ciebie? Zaraz… Holenderska policja? Nic z tego kompletnie nie rozumiem. Mówili coś więcej?
– Mówili. Ta jakaś Ewa Thompkins na stałe mieszka w Anglii, w Londynie. W Chelsea. Byłaś tam?
– Byłam. W pewnym stopniu dzielnica willowa. Widziałam domki jednorodzinne. I co?
– I podobno przyjechała do Polski na wakacje i podała adres w Krakowie, u mnie. Tak powiedziała jakaś facetka stamtąd, gosposia albo kuzynka, pytali, czy w ogóle u mnie była i upierali się, że muszę ją znać. Nie znam, jak Boga kocham!
– Może ona z Polski?
– Może, nie wiem…
Coś mi przyszło do głowy.
– Czekaj, może Thompkins to po mężu, a ty ją znałaś pod panieńskim nazwiskiem. Nie powiedzieli, jakie miała panieńskie nazwisko?
– Nie. Ale czekaj, to możliwe. Tyle że żadnej takiej u mnie nie było. W ogóle nikogo nie było, przecież ja tu krótko mieszkam! Ty byłaś, przez pół dnia!
– Nie wymawiaj mi, krócej niż przez pół. To nie to samo. Zaraz. Może ona była u tych ludzi, którzy tam mieszkali przed tobą?
Martusia milczała przez dwie sekundy.
– A wiesz, że to możliwe… Nie spytałam ich, kiedy… Zostawili mi numer telefonu…
Samochody przede mną zapaliły silniki.
– Zadzwoń do nich i spytaj. O panieńskie nazwisko i kiedy była. I wyłącz się, zaczynają wpuszczać na prom, z komórką przy uchu nie wjadę. Zadzwonię później, jeśli na promie nie będzie zasięgu, to już z lądu. Cześć!
Martusia próbowała jeszcze coś mówić, ale musiałam odłożyć słuchawkę, bo załadunek leciał szybko. Wjechałam, wyszłam okropnymi schodami na górę i ulokowałam się w restauracji, w ulubionym miejscu. Zamówiłam filet rybny z remuladą, po czym, rozejrzawszy się dookoła, stwierdziłam, że mnóstwo osób używa komórek. Widocznie już można, jeszcze nie tak dawno zabraniali, a ściśle biorąc, grzecznie prosili, żeby im nie zakłócać elektroniki. Wobec tego ja też mogę.
Komunikat Martusi wydał mi się nad wyraz intrygujący. Co, u diabła, miała holenderska policja do Angielki, przebywającej rzekomo w Krakowie, akurat u niej? Jedynym wytłumaczeniem byliby ewentualnie poprzedni lokatorzy, którzy mogli gościć u siebie nawet rodzinę Aborygenów, ale właśnie przypomniałam sobie, że wcześniej to mieszkanie stało puste przez prawie dwa lata. Wiedziałam o tym dokładnie, bo wszystkie pierepały lokalowe Martusia wypłakiwała mi na łonie i pamiętałam nawet daty jej kolejnych klęsk i sukcesów. Zatem idiotyzm jakiś osobliwy i może nawet interesujące przestępstwo…?
Zostawiłam jej czas na telefon do holenderskiej policji, zjadłam rybę, bardzo dobrą, i zadzwoniłam.
– Słuchaj, nie do uwierzenia! Zaraz ma tu być u mnie nasza policja, będę zeznawać, może powinnam mieć alibi? Ale nie wiem, na kiedy. Więc ona się nazywała całkiem zwyczajnie, Ewa Kuźmińska, znasz taką…?
– Znam. Lalkę. Chodziłam z nią do szkoły. Nigdy nie była w Anglii.
– To nie ta. Ta siedzi w Anglii od dwudziestu lat, tam wyszła za mąż za tego Thompkinsa, a u mnie podobno była w zeszłym tygodniu!!!
Zgroza, dźwięcząca w jej głosie, kazała mi się zastanowić.
– Cały zeszły tydzień byłaś pijana? – spytałam ostrożnie.
– Co…? Dlaczego…?!
– Bo tak mówisz, jakbyś nie miała pojęcia, co działo się w twoim domu przez tydzień…
– No wiesz…! Oszalałaś? Właśnie że byłam w domu, prawie nie wychodziłam, kolano mnie bolało i nic nie rozumiem! Przecież nie mogłam przeoczyć obcej facetki, która u mnie mieszka! Dlaczego, na litość boską…
Przerwałam jej.
– Otóż to. Do całonocnej konwersacji z holenderską policją nie będę cię przymuszać, chociaż rozumiem, że oni mówią po angielsku…
– Bardzo dobrze mówią.
– O ile wiem, ty też. Ale z naszą własną, rodzimą, możesz się postarać. Całkiem głupia nie jesteś…
– Dziękuję ci bardzo…
– Nie ma za co. Oni będą pytać, a z pytań można dużo wywnioskować. Spróbuj się połapać, skąd się wziął pomysł, że ona mieszka, czy mieszkała, u ciebie, kto to wykombinował i skąd oni wiedzą. I po cholerę pytają, szukają jej czy co? Holenderska, nasza…? Baba Angielka, Interpol się wmieszał? Terrorystka? Narkotyki? Wyłap, ile zdołasz.
Słychać było, jak Martusia wzięła głęboki oddech.
– Spróbuję. Postaram się. Myślisz, że mogę udawać kretynkę?
– Bardzo wskazane – pochwaliłam. – Kretynki mają duże wzięcie, szczególnie ładne. Jeśli każde pytanie zaczną ci tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy, dowiesz się wszystkiego… O, cholera! Drugi brzeg widać, zaraz będą krzyczeli: drajwery do wognów, chociaż nie wiem, jaki to prom, niemiecki czy duński. Ale i tak te chrypienia to będą drajwery…
– Gdzie nocujesz?
– Nie wiem. Gdzie zajadę po dniu. Mam autostradę, może się dopcham do Poznania.
– O, chyba już idą…!
Zabrzmiało to zgoła rozdzierająco, co najmniej jakby na schodach łomotała jej carska ochrana i Sybir ją czekał. Wyłączyłam komórkę i ruszyłam na dół.
Dojechałam do Poznania o zmroku, na upartego mogłam dojechać i do Warszawy, ale już mi się nie chciało. Dostałam pokój w hotelu. Zadzwoniłam do Martusi i zaniepokoiłam się nieco, bo żaden z jej telefonów nie odpowiadał, ani komórka, ani stacjonarny. Rzeczywiście wywieźli ją na ten Sybir…?
Z niepokoju zaczęłam myśleć, kiedy zatem ona zadzwoniła około jedenastej, kojąc moje obawy, dalsze pytania miałam już gotowe.
– Gdzie się podziewałaś i dlaczego nie odbierałaś telefonów? – zaczęłam surowo.
– Bo jak oni poszli, wyszłam z psem, już był najwyższy czas, i z pośpiechu nie wzięłam komórki. A potem nie mogłam wrócić, bo klucze mi wpadły do kanału, do takiej kratki ściekowej, ale nie poleciały dalej, tylko się tam gdzieś zaczepiły i trzeba było tę kratkę wyjąć. Potwornie długo to trwało, dopiero teraz skończyli!