Zaciekawiłam się niejako na marginesie.

– A co byś zrobiła, gdybyś tych kluczy nie odzyskała?

– A skąd wiesz, że odzyskałam? – zdziwiła się Martusia.

– Stąd, że dzwonisz. Co oznacza, że dostałaś się do domu.

– A, rzeczywiście… Ale mogłam ich nie odzyskać. Pojechałabym do Janusza, on ma zapasowe, chociaż nie wzięłam portmonetki i nie miałam pieniędzy na taksówkę, a kluczyki od samochodu też zostały w domu. I nawet zastanowiłam się, co będzie, jeśli go nie będzie, pewnie pojechałabym do Jolki, mogłabym nawet u niej zanocować.

– No tak, a ja bym tu snuła różne straszne przypuszczenia…

– Nie, zadzwoniłabym do ciebie od Jolki. A Janusz w ogóle był.

Wiedziałam, że jej były mąż dysponuje kluczami do jej mieszkania, bo w razie potrzeby przychodzi do psa, karmi go i wyprowadza, więc nie rozwijałam tematu. Przystąpiłam do rzeczy.

– Czekaj, bo ja tu cały czas myślę i coś mi przyszło do głowy… Ale nie, najpierw powiedz, jak było z glinami.

– No właśnie! Słuchaj, to cała afera! Pytali mnie o tę Ewę Thompkins i nawet pokazali jej zdjęcia, mogę przysiąc, że nie widziałam facetki nigdy w życiu! Podobno ona w dzieciństwie mieszkała w Krakowie, tu się urodziła, tak wynikło z jej dokumentów. Kazałaś mi wnioskować z pytań, więc najpierw wywnioskowałam, że ona zaginęła i te różne policje jej szukają, ale potem okazało się, że nic podobnego i wyszło mi, że ona nie żyje. Zamordowana chyba, nie?

– Jeśli policja się czepia, zamordowana z pewnością. Albo ona kogoś zamordowała.

– I chyba w Holandii, bo inaczej skąd holenderskie gliny? Z tym że nie jestem pewna i możliwe, że zginęły jej zwłoki. A tu, takie mam wrażenie, latają i łapią Kuźmińskich, wedle jej panieńskiego nazwiska. I tyle. Więcej nie wiem.

– Mało – oceniłam z naganą. – No, trudno. To teraz słuchaj, czy mi się wydaje, czy rzeczywiście coś mówiłaś, że holenderskie gliny ględziły do ciebie przez telefon o jakiejś gosposi albo kuzynce?

– Nie wydaje ci się, ględziły. Znaleźli ją w Chelsea, w domu tej całej Ewy, i to chyba od niej właśnie dostali mój adres. Bo co?

– Bo na ich miejscu ja bym ją przydusiła. Jak ona się nazywa? Powiedzieli?

Martusia zawahała się.

– Nie wiem. Czekaj. Nie, chyba nie. Nie, przypominam już sobie, żadnego nazwiska nie wymienili, tylko że gosposia albo kuzynka. O, powiedzieli za to, że ona bardzo źle mówi po angielsku i trudno się z nią dogadać.

– Niech wezmą tłumacza – poradziłam zgryźliwie. – Zadzwoń do nich. Dali ci przecież swój telefon?

– Dali. Po co mam dzwonić?

– Spytaj o jej nazwisko i adres. Na wszelki wypadek, bo to może być Turczynka, która się tylko podszywa pod kuzynostwo.

– Myślisz, że mi powiedzą?

– A dlaczego nie? Jesteś wmieszana, strasznie myślisz, chcesz pomóc, dogadasz się łatwiej…

– Z Turczynką?

– Głupiaś. Skąd mają wiedzieć, czy ty umiesz po turecku? Bo może umiesz?

– Stanowczo nie!

– Nie szkodzi. Oni tego nie wiedzą. Zadzwoń i spytaj, mnie to ciekawi. I ciebie też powinno, bo skąd baba wzięła twój adres? Co w ogóle wie o tej całej kuzynce? I gdzie się podziewa Thompkins, za którego wyszła? Mąż po żonie dziedziczy, powinien się objawić, też go należy złapać i dokładnie przepytać.

– Mąż! – wykrzyknęła Martusia radośnie. – Może to on ją zamordował? Mąż jest zawsze pierwszym podejrzanym!

– Nie podpowiadaj tego glinom, bo nabiorą wody do pyska, może im jeszcze mąż do głowy nie przyszedł. Bierz się na razie za kuzynkę. Dzwoń!

– To może jutro, co? Bo dzisiaj trochę późno…

– Może być jutro – zezwoliłam łaskawie i odczepiłam się od niej

* * *

Inspektor Jue Rijkeveegeen zaczął mieć wątpliwości.

Jak każdy normalny człowiek, lubił odnosić w pracy sukcesy. Tymczasem trup, odkryty w samochodzie na hotelowym parkingu, nie prezentował się różowo. Znalezione przy zwłokach dokumenty, karta rejestracyjna, korespondencja bankowa w kopercie z adresem i wizytówki służbowe jakiegoś salonu mody Ewy Thompkins wyraźnie wskazywały, iż nieboszczka spoczywa w bagażniku własnego pojazdu, ale pewne też było, że nie weszła tam dobrowolnie. Zamordowana została prymitywnie i brutalnie, metodą walenia w głowę twardym przedmiotem, który definitywnie zniweczył jej twarz i wykluczył samobójstwo. Sekcja ustaliła chwilę jej śmierci z dokładnością do kilku godzin, przy czym niezbicie stwierdzono przemieszczenie jednorazowe. Innymi słowy ktoś ją kropnął i natychmiast wepchnął do bagażnika, gdzie sobie spokojnie zesztywniała.

No i właśnie, sekcja…! Sekcja spędziła sen z oczu inspektora Jue’go.

Miał już za sobą przesłuchanie personelu i niektórych gości hotelowych, rozmowy telefoniczne z ewentualnymi świadkami, z czego jedną okropną, a pozostałe całkiem przyjemne w formie, acz uciążliwe w treści, badania daktyloskopijne samochodu, także badanie mikrośladów, kiedy patolog wystąpił z wysoce denerwującymi rewelacjami.

Otóż oznajmił, że nie zgadza mu się wiek ofiary. Wedle dokumentów powinna mieć lat trzydzieści siedem. To, co stwierdza naocznie, naukowo i niezbicie, dokłada jej dobrą dychę z hakiem, musiała mieć blisko pięćdziesiąt wiosen, a że powyżej czterdziestu pięciu, to gwarantowane. I za sobą jedną operacyjkę plastyczną, niewielką, zwykłe, lekkie odmłodzenie. Dobrze utrzymana, ale wiek sam wyłazi, skóra, paznokcie, rozmaite narządy wewnętrzne…

Inspektora Rijkeveegeena zdecydowanie to zaniepokoiło. Zwrócił się do policji angielskiej, zarazem wysyłając im odciski palców nieboszczki, z uprzejmą prośbą o sprawdzenie wszystkiego, co się uda wyłapać pod podanym adresem. Równocześnie sam porównał linie papilarne ofiary ze śladami w samochodzie i wyszło mu, że coś tu nie gra. Jej własnych śladów było za mało, ściśle biorąc, nie było ich wcale, no owszem, mogła prowadzić w rękawiczkach, ale niemożliwe przecież, żeby właścicielka samochodu ani razu i w żadnym miejscu nie dotknęła go gołą ręką. Gdyby była damą z dziewiętnastego wieku, to jeszcze, one nawet sypiały w rękawiczkach…

Ale jadły chyba bez…?

Poza tym jeździłaby karetą, a nie samochodem…

Niecierpliwie czekał na angielską odpowiedź, która nadeszła bardzo szybko. Niczego mianowicie nie zdołano sprawdzić, bo dom stoi pusty, nikt nie otwiera drzwi i w ogóle wygląda na to, że nikogo tam nie ma. Spróbują jeszcze parę razy, o rozmaitych porach, ale bez odpowiednich dokumentów włamywać się nie mogą. Dokumenty inspektor Rijkeveegeen musi załatwiać drogami służbowymi, jeśli, oczywiście, włamanie jest niezbędne.

Inspektor Rijkeveegeen był zdania, że jest niezbędne, i wkroczył na te służbowe drogi.

Nie zaniedbał jednakże dróg bezpośrednich, ponieważ do dyspozycji miał chwilowo wyłącznie czynnik ludzki. Samochód z trupem w bagażniku stał na parkingu przed hotelem Mercure w Zwolle przez trzy doby, przedtem musiał znajdować się gdzie indziej, nie wyskoczył przecież spod ziemi, nie wyrósł z nasionka, skądś musiał przyjechać. I nie zwłoki siedziały przy kierownicy, tylko żywy człowiek. Nie mordowano też tej hipotetycznej Ewy Thompkins przed hotelowym wejściem, bo walenie twardym przedmiotem po głowie, wnioskując z rezultatów, musiało trwać dłuższą chwilę i ktoś powinien wdzięczną scenę zauważyć. Zatem i samochód, i Ewa, najpierw żywa, potem martwa, przebywali razem w jakimś innym miejscu. Gdzie…?!!!

Inspektor Rijkeveegeen uczepił się ludzi. Recepcjonista-student pomagał mu z wielkim zapałem i rychło wydłubali z komputera wszystkich gości, którzy pojawili się właściwego dnia po południu. Nie było ich wielu, bo wzmagający się wówczas deszcz zniechęcał do ruchliwości. Poza gośćmi, zapamiętanymi przez portiera, i trzema babami, obdarzonymi współczuciem recepcjonistki, w grę wchodziło jedenaście osób, z czego sześcioro wówczas świeżo przyjechało, dwoje odjeżdżało, a troje wyszło i wróciło. Z tego całego towarzystwa dostępnych pozostało cztery sztuki, reszta zdążyła się oddalić.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: