– Niech pan się nie martwi, jesteśmy na wakacjach – uspokoił pana Andrewsa Pete.

– Dwa razy “o” – zgodził się z kolegą Jupe. – Odpoczynek i odprężenie.

– Odpoczynek i odnowa – poprawił Pete.

– Oraz kobiety – zażartował Bob. Odwrócił się do przyjaciół i wyszczerzył zęby.

Jupe cisnął piłką, która z głośnym plaśnięciem odbiła się od twarzy Boba.

Pete chwycił Boba za ramiona i przycisnął do fotela. Chłopiec zaczął się szamotać.

– Nie po to zrezygnowałem z trzech dniówek, żeby mnie tak traktowano! – zdołał w końcu wykrztusić.

Chcąc wybrać się na tę wycieczkę, wziął wolne dni w agencji wyszukującej nowe talenty rockowe, w której pracował. Pete nie dokończył naprawy starego studebakera. Zamierzał go odsprzedać Tayowi Casseyowi, znakomitemu mechanikowi samochodowemu, kuzynowi Jupitera. Jupiter natomiast musiał wydrukować w dwóch kopiach kompletny wykaz przedmiotów, znajdujących się na terenie składu złomu Jonesów, rodzinnego interesu, który prowadzili krewni Jupe’a, ciotka Matylda i wuj Tytus. Jupiter zapisał w pamięci komputera dane dotyczące stanu inwentarza składu, lecz ilekroć wujek lub ciotka chcieli z nich skorzystać i sami próbowali je wydobyć, zawsze niechcący kasowali założone pliki.

Wszyscy trzej chłopcy pracowali latem i zdołali oszczędzić trochę pieniędzy, dzięki czemu mogli sobie teraz pozwolić na wyprawę do kurortu. Stać ich było na opłacanie skromnych posiłków, jak również noclegów, bowiem pan Andrews zgodził się, żeby do jego pokoju wstawiono dodatkowe składane łóżka. Z hotelowego basenu można było korzystać za darmo, a przyjaciele mieli nadzieję, że znajdą w Diamond Lake także inne rozrywki dostępne dla ich kieszeni.

– Chłopaki, warto na to popatrzeć – odezwał się pan Andrews. – Widzicie tę dolinę?

Bob przykleił do oczu lornetkę, po czym podał ją Pete’owi. Obaj chłopcy wyciągnęli się w stronę okna, by razem podziwiać widok.

– Mogę zejść niżej, byście przyjrzeli się z bliska – oznajmił pan Andrews. – Jesteśmy już niemal w Diamond Lake.

Samolot zanurkował, silnik warkotał rytmicznie.

Jupe zrezygnował z szukania zapasowej lornetki i wrócił na swoje miejsce za pilotem. Spojrzał na leżącą w oddali wąską zielona dolinę, usytuowaną niemal dokładnie na linii północ – południe. Otaczały ją wysokie, pionowe ściany z granitu. Na południowym krańcu doliny rozciągała się parę kilometrów na wschód i na zachód urwista skała. Po jej zboczu spływał srebrzysty wodospad.

– Niesamowity widok – przyznał Jupe.

– Jak się nazywa ta dolina? – dopytywał się Bob.

– Sam chciałbym wiedzieć – odparł pan Andrews. – Jest taka piękna. Spójrzcie przed siebie, to już Diamond Lake. Około siedemdziesięciu kilometrów na północ od nas.

Niemal okrągła, błękitna powierzchnia jeziora, od którego kurort wziął nazwę, lśniła w słońcu jak prawdziwy diament. Na jednym z brzegów przycupnęły maleńkie domki. Biała betonowa szosa wiła się niczym wstążka między górami i dokoła jeziora,

Bob aż gwizdnął z podziwu.

– Fantastyczne!

– Zdążymy akurat na lunch! – ucieszył się Jupe.

– Nareszcie gadasz do rzeczy – pochwalił go Pete.

W tej samej chwili cessną lekko szarpnęło. Przynajmniej Jupiterowi tak się wydawało.

– Czujecie… – zaczął i nie zdążył dokończyć zdania.

Uspokajający szum motoru ustał nagle. W kabinie zapanowała przeraźliwa cisza.

– Panie Andrews…

Ojciec Boba przebiegał już palcami po pulpicie sterowniczym. Od dwóch lat posiadał licencję pilota, wiele razy prowadził należące do wydawnictwa samoloty i nigdy nie miał z tym najmniejszych kłopotów.

Naciskał kolejne guziczki, sprawdzał wskaźniki i zamarł na chwilę, gdyż żaden z przyrządów pokładowych nie działał. Wskazówki stały w miejscu, nie określając prędkości, wysokości, poziomu paliwa…

– Wysiadła elektryka! – stwierdził Bob.

– A silnik? – spytał Jupe, choć znał odpowiedź.

– Nie pracuje – odparł pan Andrews. – Musimy wylądować, nim utracimy sterowność.

ROZDZIAŁ 2. KU WŁASNEJ ZGUBIE

Cessna przecinała niebo; silnik milczał. W kabinie słychać było dobiegający z zewnątrz jęk i szum wiatru. Pan Andrews sięgnął do tablicy przyrządów po mikrofon i wcisnął nadawania.

– Mayday! Mayday! – wołał spokojnym, lecz stanowczym głosem. – Tu cessna november trzy-sześć-trzy-osiem Papa. Silnik nie pracuje. Spadamy. Kierunek zero-cztery-siedem od Bakersfield…

Pan Andrews podał dokładną pozycję i przekazał mikrofon synowi. Sam chwycił z powrotem drążek sterowniczy.

Bob wcisnął odpowiedni guzik i powtórzył:

– Tu cessna november…

Pan Andrews nagle zbladł.

– Daruj sobie nadawanie – przerwał chłopcu w pół zdania. – Za późno.

– Słucham? – spytał zdezorientowany Bob.

– System elektryczny nie działa, więc nie ma łączności radiowej – wyjaśnił Jupe.

– Mamy awaryjny sygnał – przypomniał sobie Bob. – Włącza się automatycznie, kiedy samolot się rozbija.

– Dziękuję bardzo za tę przyjemność – odparł Jupe Serce biło mu jak oszalałe. – Jeśli zdołamy bezpiecznie dotknąć ziemi…

– Taak… – westchnęli Bob i Pete. W milczeniu zacisnęli pasy bezpieczeństwa.

– Jaka jest prędkość przeciągnięcia? – spytał Jupiter.

– Dla tego samolotu około stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – odparł rzeczowo pan Andrews.

– Co to znaczy? – zapytał z niepokojem Pete.

– Jeśli będziemy lecieli zbyt wolno, cessna utraci siłę nośną i sterowność. – Okrągła twarz Jupitera skurczyła się ze strachu. – Musimy kierować dziób maszyny ku dołowi. Grawitacja przyspieszy nas powyżej stu pięćdziesięciu na godzinę.

– Jeśli zaś przeciągniemy – dodał ponuro Bob – spadniemy jak kamień.

– Czemu nie usiądziesz na dziobie, Jupe? – zażartował Pete.

Chłopcy uśmiechnęli się blado, jednakże mała kabina aż trzeszczała od panującego w niej napięcia. Dziób cessny skierowany był w granitowe wierzchołki. Samolot wydawał się teraz kruchy jak porcelanowa figurka. Jeśli uderzy w któryś z górskich szczytów, roztrzaska się na kawałki wraz z całą załogą.

Jupiter oblał się zimnym potem, w żołądku kłuło go ze strachu.

Pete zaciskał palce aż do bólu. Czuł, że za chwilę wyskoczy z własnej skóry.

Bob przełykał ślinę. Próbował równo oddychać. Przyrzekł sobie, że jeśli wyjdą cało z opresji, już nigdy nie będzie naśmiewał się z nadwagi Jupe’a czy też dokuczał Pete’owi z powodu Kelly.

– Dokąd zmierzasz? – zapytał ojca. Słowa z trudem przeszły mu przez gardło.

– Na tę dużą łąkę – wyjaśnił pan Andrews. Leżała na wschód od doliny, którą wcześniej widzieli.

– Kiedy tam będziemy? – dopytywał się Jupe.

– Za mniej więcej trzy minuty.

Chłopcy nie mogli oderwać wzroku od okien. Zmartwiali patrzyli, jak spadają na łeb, na szyję. Drzewa i granitowe skały rosły im w oczach. Długie urwisko na północ od łąki stawało się coraz wyższe, bielsze, bardziej wyniosłe.

Bob pomyślał o mamie. Wyobraził sobie, jak sięga po gazetę i czyta informację o katastrofie samolotowej. Tata i on – zabici…

Im bardziej maszyna zbliżała się do ziemi, tym jej szybkość zdawała się rosnąć. Mknęła jak rakieta ku własnej zgubie.

– Pochylić się! – warknął pan Andrews. – Ręce wokół głowy.

– Tato…

– Ty również. Bob. Nie trzeba nam bohaterów.

Chłopiec posłusznie wykonał polecenie.

– Przynajmniej mamy na czym stanąć – mruknął, próbując przekonać siebie i pozostałych pasażerów, że mogłoby być gorzej. – Podwozie umocowane jest na stałe. Nie wciąga się go podczas lotu.

Nikt nawet nie wspomniał o hamulcach. Przy zepsutym systemie elektrycznym były bezużyteczne.

Świst powietrza wokół samolotu wzmagał się.

“Teraz!” – pomyślał Bob.

Cessna uderzyła w ziemię.

Pasażerowie gwałtownie polecieli do przodu. Pasy bezpieczeństwa napięły się do granic wytrzymałości. Po chwili ogromna siła z powrotem wtłoczyła wszystkich w fotele. Bob poczuł ostry ból w skroni.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: