Samolot podskoczył i gwałtownie opadł na ziemię. Pasażerom zadzwoniły zęby. Zapięci w pasach czuli się jak szmaciane zabawki, rzucani do przodu i na oparcia foteli. Cessna ponownie wzbiła się do góry.

– Trzymać się! – krzyknął pan Andrews.

Samolot po raz trzeci uderzył o ziemię. Zadrżał i odbił się parę razy od podłoża, ale już nie uniósł się w powietrze. Jak kula armatnia pomknął naprzód.

Bob ściskał swój pas bezpieczeństwa i nisko pochylał głowę, gdy przerażająca siła prędkości wbiła go znowu w fotel. Trząsł się w środku jak galareta. Wszyscy żyli, ale któż mógł przewidzieć, co zdarzy się za chwilę?

Nagle usłyszeli przeraźliwy dźwięk. To kawał metalu oderwał się od kadłuba. Pasażerowie i pilot uderzyli głowami o boczne ścianki kabiny. W powietrzu zawirowały książki i dokumenty. Wyrwane przewody elektryczne śmignęły obok foteli. Bob poczuł, że coś trafiło go w ramię. Ledwo mógł oddychać, gdy samolot obracał się i gwałtownie skręcał.

Potem zapadła przerażająca cisza. Cessna zatrzymała się.

Bob powoli uniósł głowę.

– Tato! – krzyknął.

Pan Andrews leżał wtłoczony w pulpit sterowniczy. Bob potrząsnął jego ramieniem.

– Tato, nic ci nie jest?

Ojciec ani drgnął.

– Musimy go stąd wydobyć – zarządził Pete, stając między dwoma przednimi siedzeniami.

Bob szybko zdjął ojcu słuchawki, a Pete uwolnił nieprzytomnego pilota z pasów bezpieczeństwa. Na czole pana Andrewsa widniała strużka krwi i olbrzymi siniak, który zaczynał już przybierać fioletową barwę.

Bob i Pete wygramolili się z rozbitego samolotu i przeszli na drugą stronę, do drzwi pilota. Żaden z chłopców nie odniósł większych obrażeń, za to pan Andrews był poważnie ranny. Kiedy Bob otworzył drzwi kabiny, stwierdził z ulgą, że ojciec nadal oddycha.

Pete pojawił się obok przyjaciela. Pochwycił pana Andrewsa w swoje silne ramiona, kołysząc go jak dziecko. Nie miał czasu roztkliwiać się nad własnymi dolegliwościami, gdy inny człowiek potrzebował jego pomocy.

– Gdzie jest Jupiter? – zawołał do Boba. Zmierzał w stronę wysokich głazów, za którymi można było się schronić. Bob biegł obok, uważnie obserwując twarz ojca.

– Tutaj – odparł słabym głosem Jupe.

Nie opuścił dotąd samolotu. Czuł się marnie. Powoli sprawdzał, czy może poruszać rękami i nogami. Wydawało mu się, że tak…

– Wyłaź stamtąd, głupku! – ryknął Pete zza wysokich granitowych głazów. Ostrożnie położył pana Andrewsa na trawie.

Bob przyklęknął przy ojcu, badając jego puls.

– Tato, czy mnie słyszysz? – dopytywał się. – Odezwij się, tato!

Pete pobiegł z powrotem do Jupe’a.

– Już idę – wymamrotał zrzędliwym tonem Pierwszy Detektyw.

– Zbiorniki z paliwem! – warknął Pete, chwytając Jupe’a za ramię.

Jupiter otworzył szeroko oczy.

– Zbiorniki z paliwem – powtórzył ze zgrozą. Wyobraził sobie rozgrzany do czerwoności silnik. Jeśli zbiorniki pękły, benzyna może wyciec, a wtedy…

Jupe rzucił się na boczne drzwi, wypadł na ziemię i podniósł się nieporadnie. Nieważne, czy nogi miał całkiem sprawne, czy też nie. Brakowało już czasu, by to sprawdzać. Potykając się, pobiegł za Pete’em w stronę wysokich głazów, które osłaniały Boba i jego ojca przed mogącym w każdej chwili eksplodować samolotem.

Jupiter, sapiąc i dysząc, padł na ziemię obok pana Andrewsa. Okrągła twarz chłopca lśniła od potu. Pete przykucnął tuż przy nich.

Wszyscy czekali na eksplozję, na żar i smród palącej się benzyny.

Bob zdjął dżinsową kurtkę, zwinął ją w rulon i podłożył pod głowę ojca.

– Puls ma miarowy – oznajmił, patrząc na przyjaciół.

– Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa utrata przytomności – powiedział Jupe.

– Twój ojciec to twardy gość – uspokoił Boba Pete. On również zdjął kurtkę, nakrył nią pana Andrewsa i wstał. Przeciągnął się i poruszył ramionami, po czym szybko przykucnął. Czekał, aż silnik wybuchnie… lub też ostygnie. Plecy bolały go od wielokrotnego uderzania o tył fotela, a klatka piersiowa od ucisku pasa bezpieczeństwa, ale powtarzał sobie, że ból nie jest większy niż po intensywnym treningu.

Pan Andrews jęknął.

– Tato, obudź się – poprosił natychmiast Bob.

– Czy pan nas słyszy, panie Andrews? – spytał Jupiter.

Mężczyzna uniósł powieki. Spojrzał na swego syna.

Uszczęśliwiony Bob roześmiał się radośnie.

– Wspaniałe lądowanie, tato!

– Popisowe na trzy koła – zgodził się z przyjacielem Jupe.

– Kiedy zaczynamy naukę pilotażu? – dopytywał się Pete.

Pan Andrews uśmiechnął się z bólem.

– Wszyscy trzej w dobrym stanie?

– W każdym razie w lepszym niż samolot – odparł Jupe.

Ranny próbował usiąść, więc Bob popchnął go delikatnie z powrotem na trawę.

– Czy odpadło skrzydło? – spytał pan Andrews.

– Skrzydło?

Chłopcy wstali i zza głazu przypatrywali się dziełu zniszczenia. Długa bruzda w ziemi znaczyła drogę cessny poprzez usianą kwiatami łąkę. W słońcu lśniły kikuty młodych drzew. Skrzydła samolotu ścięły ich wierzchołki. Łopatka śmigła odłamała się i leżała roztrzaskana na kawałki sto metrów dalej. Koła podwozia znajdowały się na swoim miejscu. Skrzydło z prawej strony kadłuba odpadło i utkwiło w skalnej szczelinie. Właśnie to ostatecznie zatrzymało cessnę. Pozbawiony skrzydła samolot nie mógł już donikąd odlecieć. Został unieruchomiony na górskiej łące.

Bob tylko jęknął.

– Ale lądowanie – powiedział z szacunkiem Pete.

– Zarobiłem tylko kilka siniaków – stwierdził ze zdziwieniem Jupe.

– Gdzie jest moja czapeczka? – spytał pan Andrews. Nie zwracając uwagi na chłopców, chwycił się głazu i próbował wstać.

– Co ty robisz, tato?

– Panie Andrews!

Pan Andrews oparł się o granit i dotknął ręką głowy. Uśmiechnął się smutno.

– Trochę boli.

– Lepiej usiądź – naciskał Bob.

– Nie da rady, chłopcze. Muszę obejrzeć samolot.

– Ale silnik… – zaczął Pete.

– Może eksplodować? Skoro do tej pory nie wybuchł, pewnie już tego nie zrobi. – Pan Andrews spojrzał w stronę cessny. – Nie jest tak źle – mruknął.

Bob chwycił ojca pod jedno ramie, a Pete za drugie. Próbowali go podtrzymać.

– Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, tato, że jesteś uparty jak osioł? – spytał Bob.

– Mój wydawca – odparł radośnie pan Andrews. – Ciągle mi to powtarza. – Pozwolił jednak chłopcom, by pomogli mu iść.

Jupe szedł obok nich. Kiedy dotarli do rozbitego samolotu, Bob sięgnął po ulubioną czapeczkę baseballowa ojca i jego przeciwsłoneczne okulary, które leżały na fotelu pilota, Pan Andrews wetknął okulary do kieszeni wiatrówki. Obrócił w dłoniach czapeczkę i wsunął ją na tył głowy, starając się nie dotykać zranionego czoła. Udało się.

Teraz wszyscy przyjrzeli się uważnie dużej, położonej na pochyłym stoku łące i otaczającemu ją gęstemu lasowi. W oddali lśniły w słońcu po trzech stronach strzeliste granitowe wierzchołki. Z tyłu rozbitkowie zobaczyli długie, wysokie na ponad pięćset metrów skalne urwisko. Zasłaniało od północy widok na wierzchołki.

Nigdzie nie było śladu jakiejkolwiek cywilizacji. Diamond Lake znajdowało się w odległości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kilometrów stąd, niewidoczne za wysokim urwiskiem.

Bob obserwował teren. W innych okolicznościach zachwyciłby się wspaniałym widokiem. Ostre, wyniosłe szczyty sterczały ponad dolinami. Zbocza gór tak gęsto porastały drzewa, że nie było widać podłoża. Teraz jednak chłopiec umiał myśleć tylko o tym, że są sami na tym odległym pustkowiu, bez wody, pożywienia, radia, środka lokomocji i sprzętu biwakowego.

– A więc, chłopaki – odezwał się znużonym głosem pan Andrews, jakby czytał synowi w myślach – jak wyglądają wasze umiejętności życia w dziczy?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: