ROZDZIAŁ 4. PODWÓJNE TARAPATY
Lawina nabierała rozpędu. Bob nie mógł zawrócić, gdyż obsuwające się kamienie zmiażdżyłyby go po drodze. Strach chwycił chłopca za gardło. Nie miał czasu, żeby się zastanawiać. Musiał działać.
Przemieścił się w lewo, przywierając do skalnej ściany. Pot spływał mu po czole i zasłaniał oczy. Pył zatykał nos. Bob desperacko rzucił się w bok.
Dudnienie narastało.
Lawina eksplodowała tuż za chłopcem. Maleńkie kamyczki pokłuły jego skórę jak igły.
Wielka masa ziemi wymieszanej z kamieniami gruchnęła na luźne głazy u podnóża ściany. Bob domyślił się, że to monstrualne usypisko narastało przez wieki, tworzone właśnie przez takie lawiny. Wystarczył najmniejszy ruch jakiegoś zwierzęcia, lekkie trzęsienie ziemi, by naruszyć stabilność skalnej ściany. Nie można się było po niej bezpiecznie wspinać.
Bob czuł, że serce mu wali jak młotem. Zacisnął powieki. Zagłada była tak blisko.
Nie mógł jednak tkwić w miejscu w nieskończoność. Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Co powinien dalej zrobić? Iść naprzód czy wracać?
W tym momencie zauważył coś dziwnego. Wyglądało jak stopnie albo uchwyty. Okazało się, że jest to i jedno, i drugie. W dodatku zostało prawdopodobnie wykute w skale przez człowieka. Natura nie zdołałaby stworzyć tak idealnych form.
Bob trząsł się jeszcze, kiedy zrobił krok w stronę zbawiennych stopni. Zobaczył teraz, że jest ich wiele. Pięły się zakosami w górę, tworząc całkiem porządną, choć niebezpieczną ścieżkę, zbaczającą na lewo od pionowej ściany. Budowniczymi ścieżki musieli być ci sami Indianie, którzy przed wiekami wyżłobili misy w skalnych głazach.
Bob spojrzał na zegarek. Zrobiło się późno. Współtowarzysze mogą się już niepokoić, co się z nim dzieje.
Chwytając się wykutych występów, chłopiec posuwał się w górę. Dotarł do szczerby powyżej wodospadów i przesuwał się dalej, skręcając w głęboką, powstałą na skutek erozji rynnę. Poczuł na twarzy zimny, wilgotny osad.
Po chwili wydostał się na otwartą przestrzeń. Roztaczała się przed nim ta sama piękna, zalesiona, ciągnąca się w nieskończoność szeroka dolina, którą podziwiał wcześniej z kabiny lecącego samolotu. Otaczały ją granitowe, błyszczące w słońcu urwiska. Płynący środkiem spokojny strumień w niczym nie przypominał wzburzonego wodospadu, który spływał przez progi z drugiej strony skały. Jednakże nie było ani śladu jakiegokolwiek obozowiska.
Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą smród siarki. Bob domyślił się, że w dolinie biją prawdopodobnie gorące źródła. Poczuł, że szczypią go oczy, więc na chwilę odwrócił głowę, po czym znowu spojrzał po raz ostatni na roztaczający się przed nim widok.
Wydawało mu się, że wieki minęły od czasu, gdy on, jego ojciec, Jupe i Pete wypatrzyli dolinę z okien samolotu. Tyle się od tamtej pory wydarzyło. Mieli szczęście, że uszli z życiem z katastrofy. Gdyby nie fantastyczny popis pilotażu, jaki dał jego ojciec…
Bob wstrząsnął się, przerwał rozmyślania i tą samą drogą, którą przyszedł, ruszył z powrotem ku swoim kompanom. Korzystając z wykutych stopni i uchwytów, przewinął się przez wycięcie w skale, dotarł do miejsca, gdzie poprzednio omal nie zmiotła go lawina, minął wąską półkę, przy której rosły gęste krzaki, i po przetrawersowaniu kilkudziesięciu metrów zaczął schodzić do podnóża urwiska.
Indianie najwyraźniej z jakiegoś powodu nie chcieli, by ktokolwiek znał ich sekretną drogę do doliny, bowiem kiedy ścieżka była już dostatecznie nisko, by dało się ją dojrzeć z dołu, zasłaniał ją w tym momencie sosnowy las i rwący strumień.
Bob postawił w końcu stopy na ziemi. Ponownie spojrzał na zegarek i nieco się przeraził. Naprawdę było późno.
Podbiegł do zostawionej przed wspinaczką butelki z wodą, podniósł ją i ruszył przed siebie leśną dróżką wydeptaną przez zwierzęta. W pewnym miejscu musiał zboczyć z niej i iść dalej, kierując się wcześniej zapamiętanymi znakami.
Do zachodu słońca pozostało około godziny, kiedy zobaczył wreszcie łąkę, na której awaryjnie lądowała cessna. Był wyczerpany, lecz podniecony. Nie mógł się doczekać, by opowiedzieć współtowarzyszom o swoich przeżyciach.
Kiedy chłopcy rozdzielili się, Pete ruszył ścieżką, którą odkrył, zbierając drewno. Podejrzewał, że prowadzi ona na południowy wschód do gęstego sosnowego lasu. Promienie słoneczne przedostawały się przez gałęzie wysokich drzew, rozświetlając ciepłym światłem mroki lasu. Gdzieniegdzie korony drzew stykały się tak blisko, że zasłaniały niebo. Powietrze wypełniał aromat ziemi i sosnowej żywicy.
Pete przez pół godziny szedł leśną dróżką, wypatrując śladów człowieka. Widział tropy jeleni, szopów i pum, niedźwiedzie odchody, lecz był rozczarowany, gdyż nie dostrzegł nigdzie odcisków traperskich butów czy tenisówek. Miał nadzieję, że poczuje zapach obozowego ogniska, usłyszy odgłos zapalanego silnika samochodu, zauważy przewody telefoniczne. Jednakże niczego takiego nie było.
W pewnej chwili odniósł jednak wrażenie, że nie jest sam. Ktoś nadchodził z głębi lasu, idąc szybkim krokiem wzdłuż ścieżki, którą on się posuwał. Mógł to być człowiek albo zwierzę.
Pete usłyszał szelest. Przystanął i zaczął nasłuchiwać. Zmysły miał wyostrzone jak żyletka. Szybko zszedł ze ścieżki i skrył się za drzewem, skąd mógł obserwować, co się dzieje.
Coś zaszeleściło bardzo blisko, niemal tuż naprzeciw Pete’a, po czym przemknęło z tyłu i znikło w lesie.
Pete nawet nie zauważył, co to było. Włosy stanęły mu dęba.
– Hej! – krzyknął. Pomyślał, że jeśli było to zwierzę, przestraszy się, hałasu i ucieknie. Człowiek powinien zareagować na wołanie, przystanąć i sprawdzić, kto i dlaczego go woła, dlatego dodał jeszcze: – Zatrzymaj się!
Zaczął nasłuchiwać. Żadne zwierzę nie skoczyło przed siebie, nie rzuciło się w panice między drzewa. Jednakże szelest nie ustawał, jakby coś uparcie sunęło naprzód, nie zważając na żadne nawoływania.
Pete pobiegł, kierując się w stronę odgłosów. Lekko pokonywał kolejne metry. Jego dobrze wygimnastykowane ciało potrzebowało ruchu.
Po chwili zwolnił i ponownie zaczął nasłuchiwać. Dobiegły jego uszu te same słabe szelesty.
Zboczył ze ścieżki i zanurzył się w las. Sosnowe igły cięły go po twarzy.
Nagle zobaczył jakąś ludzką postać. Mimo iż ledwo ją było widać w cieniu drzew, zorientował się, że jest to mężczyzna.
– Zatrzymaj się! – ryknął Pete, biegnąc za nieuchwytnym osobnikiem. – Chcę porozmawiać! Potrzebujemy pomocy!
Nieznajomy zawahał się, na chwilę zwolnił kroku, po czym przyspieszył i wkrótce zniknął za kępą drzew.
Pete pognał za nim. Kto mógł nie zareagować na wołanie o pomoc?
Tajemnicza postać rozpłynęła się w powietrzu. Ktokolwiek to był: człowiek czy duch, naprawdę okazał się podły.
Chłopiec stał nieruchomo, patrząc i nasłuchując. Nic się nie działo. Osobnik albo nagle uniósł się w powietrze, albo gdzieś się skrył.
– Chcę tylko porozmawiać! – ponownie zawołał Pete. – Ja i moi przyjaciele zgubiliśmy się!
Oczekiwał odzewu. Cisza.
– Nie zrobimy ci krzywdy!
Żadnej reakcji. “Znajdę go” – pomyślał Pete. Zaczął penetrować pobliskie leśne chaszcze.
Nagle przypomniał sobie, że czas ucieka. Spojrzał na zegarek. Zrobiło się późno. Musiał wracać.
No dobrze, ale którędy?
“Jesteś skończonym idiotą” – powiedział sam do siebie ze złością. Nie wiedział nawet, gdzie znajduje się ścieżka, jak ostatni głupek nie zapamiętał żadnych charakterystycznych znaków.
Poczuł nagły skurcz w żołądku, kiedy uświadomił sobie, że zgubił drogę i nie potrafi się wydostać z gęstego lasu.