ROZDZIAŁ 5. ZAGUBIENI
Pete oddychał powoli. “Uspokój się” – powtarzał sobie. – “Jakoś tu dotarłeś. Teraz zastanów się, jak wrócić.”
Ponownie spojrzał na zegarek. Przesunął się w miejsce, gdzie korony drzew nie były tak gęste i skąd mógł zaobserwować, w jakim położeniu znajduje się słońce.
Zaczął rozważać. Kiedy wyruszył ścieżką z łąki, zmierzał na południowy wschód. Promienie słońca padały mu wtedy na prawe ramię. Teraz słońce stało niżej, jeśli pójdzie na północny zachód, promienie powinny ślizgać się dość nisko po jego lewym ramieniu, prawie po klatce piersiowej.
Być może nie odnajdzie łąki na tym rozległym, zalesionym terenie, ale powinien próbować.
Ruszył powoli, przez cały czas sprawdzając pozycję słońca. Wokół panował spokój. Ptaki śpiewały, wiatr lekko poruszał liśćmi. Małe stworzonka umykały chłopcu spod stóp.
Maszerował tak z godzinę. “Nie rozpoznaję nawet najmniejszego szczegółu” – pomyślał z trwogą.
Słońce stało już całkiem nisko, kiedy Pete znowu usłyszał, że lesie coś się porusza. Zaczął nawoływać, lecz po chwili uznał, że lepiej będzie, jeśli zamilknie. “Ostatnio niepotrzebnie zdzierałem gardło” – pomyślał – “człowiek, którego wołałem, uciekł.” Spokojnie szedł więc w kierunku, skąd dobiegały odgłosy.
Prowadziły go na północ. Były dużo głośniejsze niż te, które słyszał poprzednio.
“Chyba oszalałem” – stwierdził w pewnym momencie. – “Powinienem wracać na łąkę, a nie jeszcze bardziej się od niej oddalać.”
Odgłosy umilkły.
Pete zawahał się, po czym pobiegł przez las w stronę, skąd wcześniej dobiegały.
Nagle stanął jak wryty.
– Bob! – krzyknął ze zdumieniem.
Przyjaciel odwrócił się.
– Jak ci leci? – spytał z uśmiechem.
Pete roześmiał się z ulgą. Jak to wspaniale spotkać kogoś, kto reaguje na twoje słowa. Podbiegł do Boba i szturchnął go pięścią w splot słoneczny.
– Co ty wyprawiasz! – zawołał Bob, odpychając Pete’a. – Chyba zwariowałeś! Czy ktoś ci już o tym wspomniał?
– Właśnie przed chwilą ty – odparł Pete.
Objął Boba spoconym ramieniem. Razem ruszyli w stronę cessny, zdając sobie nawzajem relacje z wydarzeń dnia.
– Lawina omal cię nie zmiażdżyła! – Pete nie mógł ochłonąć z wrażenia.
– Tobie też się nieźle trafiło – zrewanżował się Bob. – Leśny duch wyprowadził cię na manowce. Zadumali się nad swoim pechem.
– Popatrz, Jupe spisał się lepiej niż my. – Bob wskazał przed siebie. – Ten dym jest wystarczająco ciemny, by przyciągnąć czyjąś uwagę.
Jupiter siedział obok dymiącego ogniska. Zrobiło się chłodno, więc nałożył kurtkę, a suwak zaciągnął aż pod brodę. Powyjmował z samolotu bagaże i przygotował prowizoryczne obozowisko. W promieniu dwóch metrów od ogniska oczyścił ziemię z butwiejących odpadków. Poukładał w stos świeże sosnowe konary, które leżały teraz i czekały, aby ktoś zrobił z nich posłanie.
– Ale długo was nie było – zauważył Jupe, kiedy przyjaciele pojawili się obok niego.
Bob i Pete włożyli kurtki i stanęli blisko ognia. Naprawdę zrobiło się zimno. Grzejąc dłonie, dwaj chłopcy opowiadali Jupiterowi o swoich przygodach.
W pewnej chwili Bob rozejrzał się dokoła.
– Gdzie jest mój tata? – spytał.
– Jeszcze nie wrócił – odparł Jupe.
– Powinien już tu być dawno temu – zmartwił się Bob. Popatrzył na skalne urwisko i przypomniał sobie paskudną ranę oraz siniak na czole ojca. Ruszył biegiem naprzód.
– Poczekaj na mnie! – zawołał Pete, doganiając go.
Jupe westchnął. Ktoś musiał zostać i pilnować ogniska, by nie dopuścić do pożaru lasu. Tym razem jednak wolałby towarzyszyć przyjaciołom. Także martwił się o pana Andrewsa.
Pete popatrzył w niebo. Do zachodu słońca pozostało mniej niż pół godziny. Potem jeszcze chwila szarówki i zapadną ciemności.
Bob gramolił się w górę urwiska. Nie było tak zniszczone przez erozję jak skały wokół wodospadu. Warstwy granitu tworzyły łatwe do wspinaczki występy. Miały gładką, wypolerowaną powierzchnię, co stanowiło efekt działania lodowca tysiące lat temu.
Pete i Bob niemal jednocześnie dotarli na platformę urwiska i zatrzymali się tuż na krawędzi. Oddychali ciężko. Bob z niepokojem rozejrzał się dokoła.
– Nigdzie nie widzę taty – powiedział.
– Może siedzi gdzieś na kamieniu i odpoczywa – odparł Pete.
Chłopcy popatrzyli w dal. Roztaczał się przed nimi widok, który pan Andrews chciał zobaczyć i dlatego zdecydował się na wspinaczkę. Porośnięte lasami góry wyglądały jak olbrzymie zielone harmonie. Nisko stojące słońce rzucało długie cienie, zmieniając doliny w ciemne jamy, a wierzchołki w rozżarzone pochodnie. Nigdzie nie unosił się dym z ogniska.
Zawrócili i zaczęli badać teren, na którym się znaleźli. Był to długi, na ogół równy granitowy płaskowyż z rozrzuconymi gdzieniegdzie gigantycznymi głazami i skałami. Miejscami krzaczaste drzewa utorowały sobie drogę pomiędzy kamieniami, walcząc o przetrwanie. Krajobraz był raczej monotonny. W odległości około kilometra na północ rosły gęsto sosny. To był kolejny las. Wspinał się po zboczu aż do długiego grzbietu, który rozciągał się na horyzoncie. Gdzieś tam, za górami, znajdowało się Diamond Lake.
Bob i Pete rozdzielili się.
– Tato!
– Panie Andrews! – rozlegały się wołania.
Powiał zimny wiatr. Bob zadrżał. Co się stało z ojcem? Przecież uprzedziłby ich, gdyby zamierzał udać się gdzieś dalej.
W pewnym momencie chłopiec dostrzegł jakiś przedmiot. Była to, dobrze mu znana, niebieska baseballowa czapeczka.
– Tato! – krzyknął. Podbiegł, by podnieść czapeczkę, która leżała obok uschniętych krzaków manzanita. – Tato! – Ojciec musiał znajdować się w pobliżu. – Gdzie jesteś?
– Co znalazłeś? – spytał Pete, podbiegając do przyjaciela.
Bob wyciągnął rękę.
– Tata jest bardzo przywiązany do tej głupiej czapeczki. Zawsze pilnował, by jej nie zgubić. Musiało się wydarzyć coś złego, jestem tego pewien. Poczuł się źle. Dostał zawrotów głowy i stracił orientację.
– Daj mi ją obejrzeć. – Pete obracał w dłoniach baseballową czapeczkę. – Nie jest podarta, brudna ani zakrwawiona.
– Tato! – zawołał znowu Pete.
– Słuchaj, może po prostu upuścił ją przypadkiem.
Bob z uporem pokręcił głową.
– To jest jego talizman.
Pete podniósł kilka sporych kamieni.
– Zbuduję piramidkę, byśmy zapamiętali, gdzie znalazłeś tę czapkę. Ty się rozglądaj.
Bob odszedł.
Pete popatrzył na rozżarzoną pomarańczowym blaskiem kulę zachodzącego słońca. Szybko dokończył budowy kopczyka w kształcie piramidy, który był powszechnym znakiem rozpoznawczym leśników i odkrywców, a potem kontynuował poszukiwania. Nie chciał, by Bob zauważył, jak bardzo się niepokoi.
Obaj chłopcy złożyli dłonie w trąbki i zaczęli krzyczeć. Wiatr przenosił w dal ich wołania. Zaglądali za ogromne głazy oraz w ciemne szczeliny powstałe podczas ruchów tektonicznych ziemi.
– Musimy wracać – zdecydował w końcu Pete.
– Jeszcze nie – zaprotestował Bob. Zbliżał się do lasu, który otaczał płaskowyż od północnej strony, by również i tam poszukać ojca.
– Chodź! – wrzasnął Pete. – Twój tata chciałby, żebyśmy wrócili do obozowiska.
– Nie – upierał się Bob. Miał przeczucie, że ojciec jest gdzieś w pobliżu.
– Wpadłby w złość, gdybyśmy także się pogubili.
Bob zatrzymał się i zwiesił ramiona.
– Słońce już zachodzi – naciskał Pete. – Nic nie zobaczymy.
Bob zawrócił, pokonany przez logiczny argument. Jednakże wiedział, że nie zaniecha poszukiwań. “Jutro tu wrócę” – obiecał sobie.
Maszerowali skrajem urwiska, nim znaleźli miejsce, w którym przedtem się wspinali. Zaczęli schodzić w ostatnich promieniach słońca. Niebo ciemniało, pojawił się księżyc. Mimo iż zbliżała się pełnia, nie było dość jasno, by kontynuować poszukiwania.
Biegiem dotarli do trawiastej łąki, na której Jupe urządził prowizoryczny obóz. Było już ciemno. Palące się ognisko tworzyło miły, przytulny krąg.