– Ale jeśli to był rzeczywiście on, dlaczego nie odpowiedział na moje okrzyki? – nie rozumiał Pete.
Żaden z chłopców nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
– Możemy przynajmniej sprawdzić, kto w ogóle tam był. I postarać się nawiązać kontakt z pracownikami służby leśnej – naciskał Bob. – Oni mają szansę przeszukać o wiele rozleglejszy obszar niż my.
Jupe i Pete popatrzyli na siebie i pokiwali głowami. Bob mądrze mówił. Służby leśne miały sprzęt i ludzi. Gdyby włączyły się do akcji, poszukiwania nabrałyby rozmachu.
Chłopcy wrócili do obozowiska. Szczapy w ognisku nawet się nie tliły, ale Jupe odruchowo wrzucił do niego śmiecie. Pete i Bob ułożyli pośrodku łąki wielki napis z kamieni: SOS. Poupychali po kieszeniach baloniki, a Bob wziął butelkę z wodą.
– Zabierzmy również koce – powiedział Pete – i resztę rzeczy z zestawu pierwszej pomocy. Kiedyś nieźle dostałem w skórę w tych okolicach. Przygotujmy się na najgorsze.
Przyjaciele pokiwali głowami. Bob żałował, że zeszłej nocy jego tata nie miał ze sobą koca.
Słoneczne promienie przedostawały się przez korony wysokich drzew, rozświetlając nieco ponury leśny mrok. Bob, Jupe i Pete maszerowali w szeregu wąską ścieżką, którą Pete przemierzył samotnie poprzedniego dnia. Bob wciąż miał na głowie baseballową czapeczkę. Przez cały czas rozglądał się dokoła, szukając ojca.
Chłopcy zbliżali się do otwartej przestrzeni, kiedy usłyszeli nad głowami szum samolotu. Szybko pobiegli na środek polany i zapamiętale machali rękami, by przyciągnąć uwagę lecącej wysoko maszyny.
Krzyczeli głośno; Pete wydobył z kieszeni srebrzysty koc z mylaru i powiewał nim jak oszalały. Bob i Jupe poszli w jego ślady. Zdesperowany Bob podskakiwał jak piłka. Za wszelką cenę musiał zdobyć pomoc dla swego taty.
Jednakże nikt w samolocie nie zwrócił uwagi na rozpaczliwe sygnały rozbitków. Maszyna oddalała się, powoli niknąc w przestworzach.
– Może zauważyli nasz znak SOS – powiedział z nadzieją
Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę, że samolot leciał tak wysoko, iż było to mało prawdopodobne.
Bob ruszył dalej ścieżką.
– Sami musimy odnaleźć tatę.
Zmartwieni przyjaciele kontynuowali wędrówkę. Pete’owi, a potem Jupiterowi kiszki zagrały marsza.
– Głód w wydaniu stereo – zażartował Pete.
– Naprawdę jesteście szurnięci. – Bob uśmiechnął się.
Pete zatrzymał się nagle, przyciskając palec do warg. Popatrzył w lewo między konary sosen.
Bob podążył wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. Gałęzie drzew poruszały się nieznacznie. “Tata!” – pomyślał. Rozległ się ledwo słyszalny szelest, a po chwili chłopiec zobaczył jakąś szczupłą postać, przesuwającą się szybko od jednego drzewa do drugiego. Nieznajomy miał na sobie spodnie i kamizelkę. Bob poczuł rozczarowanie. Z pewnością nie był to jego ojciec.
Pete dał znak, aby Jupe i Bob pozostali na ścieżce. Sam oddalił się, migając między drzewami.
Dwaj chłopcy pobiegli ścieżką, próbując dotrzymać kroku koledze. Od czasu do czasu słyszeli z boku jego westchnienia szelest liści, ale ani razu nie dostrzegli postaci, którą ścigał.
Pete nie ustawał w pogoni. Był pewien, że śledzi tego samego człowieka, którego widział wczoraj. Dziś biegło mu się dużo lżej. Myśliwy i ścigana zwierzyna utrzymywali równe tempo do momentu, gdy nieznany osobnik zauważył, że ktoś depcze mu po piętach. Na chwilę wybił się z rytmu, po czym ostro skręcił w prawo między kępę drzew, by zgubić pogoń tak, jak udało mu się to zrobić poprzedniego dnia.
Tym razem jednak Pete był sprytniejszy. Nie pobiegł za ściganym, lecz okrążył kępę drzew z lewej strony. Nagle się zatrzymał.
Patrzył prosto w czarne, błyszczące oczy chłopaka mniej więcej w swoim wieku. Był to Indianin, ubrany w czarną skórzaną kamizelkę i dżinsy.
Nieznajomy zamarł, ukryty w miejscu, gdzie drzewa rzucały największy cień. Zachowywał się tak cicho i stał tak nieruchomo, że sam z powodzeniem mógł uchodzić za pień. Nie drgnęła mu choćby powieka czy najmniejszy mięsień twarzy.
Pete oddychał ciężko.
– Słuchaj, potrzebna nam pomoc – zaczął.
Indianin nawet nie otworzył ust. Wyrwał się z odrętwienia, obrócił na pięcie i szybszy niż wiatr pomknął w leśny gąszcz.
Pete popędził za nim, ale młody Indianin był rączy jak jeleń. Zniknął w lesie, zanim się Pete obejrzał. Chłopiec jeszcze nigdy nie widział równie szybkiego biegacza. Kontynuował co prawda pościg, jednak z każdą chwilą coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że jego wysiłek jest beznadziejny. Narastała w nim złość na Indianina, który nie chciał pomóc lub choćby porozmawiać.
Bob i Jupe nie zwalniając tempa, biegli ścieżką. Bob sadził długimi krokami, a Jupe sapiąc, starał się trzymać tuż za nim. Wydawało się, że morderczy pościg nigdy się nie skończy. Takie myśli nachodziły chłopców zwłaszcza wtedy, gdy Pete na dłużej znikał im z oczu.
W pewnym momencie Pete pojawił się nagle na ścieżce, jakieś sto metrów przed swoimi przyjaciółmi. Włosy miał rozczochrane, twarz lśniła mu od potu, dyszał ciężko.
– Widzieliście go? – spytał, kiedy Jupe i Bob podbiegli do niego.
– Kogo?
– Tego Indianina!
– O czym ty mówisz? – zdumiał się Bob.
– Wygląda na to, że nam zwiał na dobre – odparł Pete. – Trudno, chodźmy dalej.
Maszerowali więc leśną ścieżką, wiodącą łagodnie falującym górskim zboczem. Pete opowiedział przyjaciołom, co się zdarzyło.
– Czyli przez cały czas kierował się w tamtą stronę. – Bob zamyślił się.
– Warto się zastanowić, co tam może być – dodał Pete.
– Cokolwiek to jest, niech będzie blisko.- Jupe naprawdę ledwo zipał.
Zdecydowali się więc na pięciominutowy odpoczynek, żeby Pierwszy Detektyw mógł nieco odetchnąć, po czym z uporem ruszyli dalej.
Słońce stało już wyżej i w lesie zrobiło się gorąco. Nad głowami wędrowców przelatywały motyle, skrzeczały siedzące na gałęziach drzew sójki. W rozgrzanym powietrzu intensywny zapach sosen mieszał się z wonią potu maszerujących chłopców.
Pete gnany zniecierpliwieniem i niepokojem, szybko kroczył naprzód, a potem czekał, aby Bob i Jupe dotarli do niego. Za trzecim razem krzyknął, żeby się pospieszyli.
– Co on tam widzi? – zapytał Bob, kiedy dostrzegł Pete’a.
– Oby coś dobrego – zrzędził Jupe.
– Właśnie! – wrzasnął Pete. – Co myślicie o tej drodze?
Bob i Jupe szybko podbiegli do Pete’a, który stał na skraju wąskiej, wyżłobionej koleinami polnej drogi. Wyłaniała się spomiędzy drzew od północno-wschodniej strony i ponownie znikała w lesie, biegnąc w kierunku południowo-zachodnim. Nie było to wiele, ale na tej drodze widniały przynajmniej świeże ślady opon.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy widzieli ją z samolotu – powiedział Bob.
– Kiedy przelatywaliśmy nad tą okolicą, raczej nie podziwialiśmy już widoków – przypomniał Jupe. – Szykowaliśmy się na kraksę!
Popatrzyli na wznoszącą się i opadającą drogę, porośniętą krzakami i drzewami. Zmieściłoby się na niej półtora samochodu.
– Ruszamy w dół. – Jupe posłuchał nakazu swoich zmęczonych nóg.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział Pete.
– Byle szybciej – popędzał Bob. Gdzieś w pobliżu był ktoś, kto mógł pomóc znaleźć jego ojca. Musiał do niego dotrzeć.
Zaczęli więc schodzić. Wkrótce droga pod ostrym kątem skręciła na zachód.
Była sucha i dobrze ubita. Chłopcy domyślili się, że głębokie koleiny powstawały podczas wiosennych i jesiennych deszczy. Zimową porą ziemia porządnie zamarzała i zapewne pokrywała ją kilkudziesięciocentymetrowa warstwa śniegu.
Przyjaciele maszerowali ramię przy ramieniu dnem kolein, gdzie grunt był dość gładki. Dokuczał im głód i zmęczenie, więc niewiele rozmawiali, skupieni na pokonywaniu kolejnych metrów. W pierwszej chwili wydało im się, że słyszą echo. Zdumieni popatrzyli jeden na drugiego. Co to mogło być? Wkrótce rozpoznali głosy ludzi i zwierząt. Krzyczały dzieci, szczekały psy. Nareszcie trafili na ludzkie zbiorowisko! Przyspieszyli kroku, na twarzy Boba pojawił się uśmiech.