– Bez powodzenia? – spytał Jupe.
– Znaleźliśmy tylko tę czapeczkę – odparł Pete.
Opowiedział przyjacielowi, co widzieli. Bob usiadł na kamieniu i przygnębiony wpatrywał się w ogień.
Jupe popatrzył znacząco na Pete’a, który pokiwał głową. Należało rozweselić Boba.
– Wiesz – powiedział nagle Pete – słyszałem, że Pistonsi są naprawdę odlotowi. – Miał na myśli zespół rockowy odkryty przez agencję poszukującą talentów muzycznych, dla której pracował Bob.
– Rzeczywiście są w porządku – przyznał wyrwany z zamyślenia chłopiec.
– Jak się nazywa ich nowa płyta? – ciągnął temat Jupe.
– “Blisko Ziemi” – odparł Pete. – jak to idzie, Bob?
– Słuchajcie…
– Daj spokój. Bob, jest ciemno i te szelesty działają mi na nerwy – skłamał Pete.
– No dobrze… “Pruję moim chevy Autostradą Słońca” – zaczął Bob.
Pozostali dwaj detektywi zawtórowali mu i wkrótce nocną ciszę wypełniły ochrypłe głosy, śpiewające o starych wyścigówkach i rozgrzanych do białości oponach. Pete podniósł jakąś gałąź i udawał, że gra na niej jak na elektrycznej gitarze. Jupe chciał jeszcze bardziej rozbawić przyjaciół i zaczął tańczyć w takt muzyki, kręcąc szerokimi biodrami. Szybko jednak policzki nabiegły mu krwią, więc zamiast tańczyć, zaczął grać na kawałku drewna. Błazeńskie wygłupy podniosły Boba na duchu i na jakiś czas ponure myśli o zaginionym ojcu wyleciały mu z głowy.
Po odśpiewaniu jeszcze kilku szlagierów chłopcy zaczęli się szykować do snu.
– Zdejmijcie przepocone koszule i nałóżcie na siebie wszystkie pozostałe, jakie macie – polecił Pete. – Wilgoć pozbawia skórę ciepła.
Jupe marudził coś, że mu zimno, ale wiedział, że Pete ma rację – nocą temperatura może jeszcze opaść, a ognisko wygasnąć. Powinni się więc odpowiednio przygotować.
Kiedy chłopcy przebrali się już w suche koszule i pozapinali suwaki kurtek, Pete powiedział im, żeby pościągali również skarpetki, które nosili przez cały dzień.
Żartując na temat niebiańskich zapachów, jakie wydzielają ich stopy, Jupe i Bob zrobili wszystko, co poradził Pete. Powpychali także poły koszul do dżinsów, a nogawki w skarpety, by ich nocą nie przewiało.
Jupe przyniósł z samolotu wieczorne porcje prażonej kukurydzy oraz batoników i wręczył je kolegom. Kiedy zjedli, ułożyli z sosnowych gałęzi grube, sprężyste materace.
Pete zaniósł do kabiny puste torebki po kukurydzy.
– Leżące dokoła śmiecie mogłyby zwabić nieproszonych gości – wyjaśnił. – Dzikie zwierzęta poczułyby zapach jedzenia i zjawiłyby się na ucztę. Dodam, że właśnie nas uznałyby za smaczne kąski.
Chłopcy poowijani “kosmicznymi” kocami z mylaru, cienkiego, cienkiego a jednocześnie nie przepuszczającego zimna materiału, wyciągnęli się wokół ogniska. Pomarańczowe i błękitne płomienie strzelały wysoko w czarne, gwiaździste niebo.
Trzej Detektywi zamknęli oczy. Rano powinni być wypoczęci i gotowi do działania. Zamierzali przecież odnaleźć pana Andrewsa. Nie wiadomo skąd przyszła Jupe’owi do głowy pewna myśl.
– Co z twoimi szkłami kontaktowymi, Bob? – spytał sennym głosem.
– Nie przejmuj się, Jupe – odparł chłopiec. – To są specjalne szkła, których nie muszę wyjmować aż do następnego tygodnia.
– A zanim wypadną ci z oczu, my spadniemy z tej łąki – zażartował Pete.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Pete i Jupe pogrążyli się w niespokojnym śnie, ale Bob nie mógł zmrużyć oka. Wpatrywał się w Wielką Niedźwiedzicę i mruczał:
– Nie martw się, tato. Gdziekolwiek jesteś, odnajdziemy cię.
Zacisnął powieki. Gdzieś w lesie zahuczała sowa. W oddali wyły kojoty. Dzikie zwierzęta przemykały między drzewami. Chłopiec miał wrażenie, że słyszy jadące górską drogą ciężarówki. Nocą dźwięki stają się bardziej intensywne, a ludzie mają rozmaite przywidzenia…
Westchnął głęboko. Jeśli będzie tak leżał przez całą noc, nie pomoże tym ani tacie, ani sobie. Pomału się rozluźnił. Opanowało go znużenie i zapadł w ciężki, męczący sen.
ROZDZIAŁ 6. NIEUCHWYTNY BIEGACZ
Nad położonymi po wschodniej stronie stokami wstało blade i zimne słońce. Chłopcy szybko podnieśli się z posłań. Przytupując nogami, rozcierali dłonie. Z ogniska pozostał jedynie popiół. Żaden z Trzech Detektywów nie podsycał go nocą, gdyż koce i dodatkowe ubrania zapewniały im wystarczającą ilość ciepła.
– Nie zmarzliśmy – powiedział Bob. – To dobrze rokuje tacie.
Chłopcy zjedli na śniadanie ostatnią porcję gotowanej kukurydzy. Batoniki schowali na wieczór. Rozwiesili na krzakach koce, żeby wyschły, i pozdejmowali dodatkowe skarpety i koszule.
Bob wszedł do kabiny cessny i wyłonił się stamtąd z niewielkim kołonotatnikiem w dłoni.
– To brulion taty – wyjaśnił. – Na pierwszej stronie jest wczorajsza data i nazwisko oraz imię jakiegoś mężczyzny. Mark MacKein Znacie go?
– Nie – odparli zgodnie Jupe i Pete.
– Być może jest to ten facet, z którym tata miał się spotkać w Diamond Lake – zauważył Bob. – Data się zgadza, poza tym jest to jedyny notes, który tata wziął ze sobą.
Chłopiec włożył notatnik do kieszeni kurtki i trzej przyjaciele ruszyli przez łąkę ku skalnemu urwisku.
Bob pierwszy wspiął się na płaskowyż i czekał na kolegów obok ułożonego z kamieni stożka w kształcie piramidy. Z rękami opartymi na biodrach wpatrywał się w jałowy, skalisty krajobraz. Na głowie miał niebieską baseballową czapeczkę. Wyglądał teraz jak młodsza i szczuplejsza wersja ojca.
– No dobrze – powiedział zdecydowanie – musimy znowu rozejść się w różne strony. Wczoraj ja i Pete sprawdziliśmy ten obszar – zakreślił ręką łuk. – Teraz pójdę dalej na północ, w stronę lasu, a wy idźcie w prawo i w lewo. Za godzinę spotykamy się tutaj, przy znaku. Wszystko jasne?
Sprawdzili zegarki i rozdzielili się, by przeszukać skalisty teren, pokryty ogromnymi głazami. Poruszali się powoli, obserwując wszystko uważnie, by nie przeoczyć nawet najmniejszej szczeliny, w której mógłby utknąć ojciec Boba. Przez cały czas głośno go nawoływali.
Współ nie przetrząsnęli rozległy teren. Kiedy wracali na umówione miejsce, każdy z nich miał nadzieję, że choć jego poszukiwania nie zostały uwieńczone sukcesem, to kolega miał więcej szczęścia i odnalazł pana Andrewsa lub też pan Andrews jego.
Niestety, prześladował ich nie tylko pech. Teraz mogli mówić wręcz o nieszczęściu. Kamienna piramidka, znacząca miejsce, gdzie Bob znalazł czapeczkę swego taty, znikła.
– Gdzie ona może być? – zastanawiał się zdziwiony Pete.
– Była tutaj – odparł Bob.
– Nie, tam – sprzeciwił się Pete.
Chłopcy kręcili się w kółko na kilku metrach szarego granitowego podłoża, gdzie do niedawna znajdował się zbudowany przez nich kopczyk.
– Obaj się mylicie – oświadczył Jupe. – Stożek był dokładnie tutaj. Pamiętam tę kępkę mchu na skale. Stąd zaczęliśmy poszukiwania.
Schylił się, podniósł z ziemi niedopałek papierosa i pokazał go kolegom.
– Zobaczcie, jaka biała jest bibułka. Niedopałek nie mógł leżeć tu zbyt długo. Z pewnością nie było go tutaj rano. Zauważyłbym go i wy z pewnością też.
– Co sugerujesz? – spytał Pete, mrużąc powieki.
– Że mieliśmy gościa – odparł za Jupe’a Bob. – Palacza, który zniszczył nasz znak. Podkradł się albo po prostu nas nie zauważył. Nasza tyraliera nieźle się rozciągnęła. Trudno kogoś dostrzec między tymi olbrzymimi głazami.
– Prawdopodobnie był to zwykły wandal. – Jupe uważnie oglądał niedopałek. Cienka szmaragdowa opaska otaczała białą bibułkę tuż powyżej długiego filtra. – Jakiś drogi gatunek papierosów. – Pierwszy Detektyw wrzucił niedopałek do jednej z pojemnych kieszeni swojej koszuli.
– Ruszmy się stąd lepiej – uznał Bob. – Taty tu nie ma. Głosuję za tym, byśmy przetrząsnęli teren, po którym wczoraj poruszał się Pete. Przecież widział kogoś. Może był to mój ojciec?
– Wątpię – odparł Pete.
– A ja nie. Nie miałeś okazji dokładnie go zobaczyć – zauważył Bob. – Jeśli tata znowu uderzył się w głowę, mógł być tak oszołomiony, że powędrował przed siebie.