– No! – ucieszył się Bob. – Najnowocześniejsze żelastwo świata! Cześć!

Zostawili dziennikarza na ławce, nie widząc, jak bardzo jest zdziwiony ostatnim zdaniem.

– Żelastwo? – wyjąkał. – O czym oni mówią? Jakie żelastwo? Wiedzą więcej niż ja? Albo są… nie na tym tropie…

– Widziałeś takiego palanta? – denerwował się Crenshaw, robiąc serię pompek dla odreagowania stresu. – Słyszałem o was wszystko! – przedrzeźniał rudego dziennikarza. – Wiem nawet, ile macie plomb! I który z was sfastrygował Frankensteina!

Bob roześmiał się.

– Myślał, że mu więcej powiemy.

Wuj Tytus nadszedł w zupełnie nieodpowiedniej chwili.

– Jupiterze, jesteś mi potrzebny. Marcos zachorował, a Pedro sam nie zniesie mebli z ciężarówki.

– Ja też pomogę! – ucieszył się Crenshaw. – Bob zostaje. Pogrzebie w Internecie.

Andrews skinął głową.

– Zrobione. Jak wrócicie, będą nowe dane.

Ale zdarzenie, które nastąpiło, nie pozwoliło Trzem Detektywom skupić się na detalach. Lokalny kanał radia CBS nadał wstrząsającą wiadomość:

“Godzinę temu zwiedzająca Ogród Zoologiczny wycieczka ze szkoły w Rocky Beach natknęła się na ciało znanego reportera naszej stacji, Benjamina Robertsa. Zmarły, prawdopodobnie na atak serca, miał przy sobie aparat fotograficzny. Dziwne, bo bez filmu. Śledztwo w sprawie nagłej śmierci prowadzi tutejszy posterunek policji. Sierżant Mat Wilson jest dobrej myśli…”

Jupiter Jones czuł, jak jego nogi kamienieją. O mało nie upuścił lustra i chippendalowskiej szafy bez nóg.

– Pete, słyszałeś?

– Tak, Jupe. I wcale mi się to nie podoba. On MIAŁ film w aparacie! Widziałem, jak się przesuwały klatki, gdy pstrykał zdjęcia. A co z magnetofonem?

– Ale… mówią o ataku serca?

– Wiesz, jak Bułgarzy robią taki atak serca swoim wrogom? Końcówką parasola! Stary szpiegowski numer!

– Pod warunkiem, że z parasola wydobywa się ostrze natarte jadem z kurary. Rzeczywiście nie zostawia śladów.

Bob wyskoczył z Kwatery Głównej, wrzeszcząc coś i machając rękami.

– Pewnie też usłyszał o śmierci dziennikarza – powiedział Pete, otrzepując ręce z kurzu.

Ale Bob nic nie wiedział o radiowym komunikacie.

Dzwonił Mat Wilson. Mamy być za trzy minuty w komisariacie!

Upłynęło pół godziny, zanim się naradzili nad tym, co mówić, a czego nie.

– Ja zaczynam! – Jupiter włączył pierwszy bieg. – Chcę, żeby nam przy okazji zdradził parę szczegółów.

Pozostali milczeli. Wciąż przeżuwali, na wszystkie sposoby, niespodziewany zgon Benjamina Robertsa.

Komenda policji wyglądała niczym oblężona twierdza pierwszych osadników przed spodziewanym atakiem Komanczów. Tylko zamiast dzid, pióropuszy i ognistych rumaków, dziedziniec blokowały różnorodne pojazdy dziennikarzy radia, telewizji i lokalnej stacji kablowej, nadającej na żywo swój codzienny serwis popołudniowy. Trzej Detektywi dostali się przed oblicze “szeryfa” tylko dlatego, że wyszedł po nich George Lawson.

– Coś wiesz? – Pete od czasu do czasu traktował konstabla jak kumpla z boiska.

– Cholera! – zaklął Lawson. – Wszystko się tego… chrzani! Ta śmierć nie ma za grosz sensu!

– A poprzednia miała? – wtrącił swoje trzy grosze Bob. – Myślę o wróżce Montez.

Mat Wilson siedział za pustym biurkiem, na którym podrygiwała tylko szklanka po mineralnej. A podskakiwała dlatego, że “szeryf” nie mógł lub nie chciał opanować drżenia kolan.

– Po co łaziliście do zoo? – huknął, gdy tylko detektywi stanęli w progu.

– Bo uwielbiamy szympanse – warknął Jupiter. – Przypominają nam niektórych…

– Milczeć! – Mat walnął pięścią.

Szklanka przewróciła się. Z jej wnętrza pociekło parę kropel.

– Co wam mówił Benjamin Roberts przed śmiercią?

Chłopcy milczeli, wpatrzeni w czubki własnych adidasów.

Cisza przedłużała się niebezpiecznie.

– Panie sierżancie… – wtrącił niespokojnie konstabl.

– Czego?

– Kazał im pan milczeć…

Mat zaczął niebezpiecznie czerwienieć. Gdyby eksplodował, mógłby wywołać skutek podobny do wybuchu koktajlu Mołotowa. A przed komendą było tylu ludzi…

– Odpowiem – powiedział spokojnie Jupiter, specjalnie rozwlekając słowa – ale pan przestanie na nas wrzeszczeć. Chyba że jesteśmy zatrzymani na czterdzieści osiem godzin. Wtedy trzeba by powiadomić naszych rodziców.

Mat uspokajał się. Wiedział, że przeholował. Ta trójka denerwowała go jak mało kto. Zawsze były z nimi kłopoty.

– Co wam powiedział Roberts?

– On nam nic nie powiedział – wtrącił Crenshaw – on NAS wypytywał.

– O co? – oczy Mata lśniły niczym dwie lufy wyczyszczonych na glanc pistoletów.

– O biuro turystyczne Palermo Travel – Jupe przełknął ślinę.

– Wybierał się w podróż? Sam nie mógł do nich pójść? Nie rób ze mnie idioty, Jones!

– On nie robi – zaczął Bob, ale umilkł pod wpływem iskier sypiących się z oczu sierżanta.

Jupiter wziął się w garść.

– Chętnie panu wyjaśnię parę spraw. Ale powtarzam: proszę nie mówić tym tonem. A ponadto ja też pana o coś zapytam, dobrze? – Mat nie miał wyjścia. Postawił szklankę, zmiótł rękawem rozlaną wodę. Skinął głową. Był wyraźnie wykończony. – Rzeczywiście, Benjamin Roberts zadzwonił do nas. Prosił, byśmy przyjechali do zoo przed pawilon żyraf. Ale miało to związek z akcją w starym porcie. Roberts o tym wiedział…

– Nie wiem od kogo! – Mat podparł głowę na dłoni.

– Nieważne. Interesował się też paroma sąsiadami Clarissy Montez. Chciał dopaść zabójców wróżki. Obserwował włoską dzielnicę… – Jupiter zawahał się. Nie chciał zdradzić zbyt wiele, ale jak inaczej wyciągnąć z sierżanta całą prawdę o Mortimerze? Bez tych informacji utkwią w martwym punkcie. Dosłownie w martwym.

– Pytam wyraźnie: o co chodziło Robertsowi? – Mat zapatrzył się w muchę łażącą po szybie.

– O takiego jednego faceta – wycedził Pete. I choć nie była to prawda, w jego głosie nie zadźwięczała żadna fałszywa nuta. – Był z wami. No, z policją. Na nadbrzeżu. Elegant w beżowym garniturku. Podobno nie wie, jak się nazywa!

Mat ze zdumieniem, pochylił się nad biurkiem.

– To pan Prosper Osborne. Adwokat z kancelarii Johnson and Urkel.

Trzej Detektywi spojrzeli po sobie. Jupiter dotknął czubka nosa. W ich “języku bez słów” gest ten oznaczał: nic nie mówić.

– Doprawdy? – Jupiter przełknął ślinę. – A kogóż to reprezentował szanowny adwokat? Tych biednych Meksykanów z motorówki?

Mat czochrał włosy. Niepotrzebnie wdał się w dyskusję.

– Ja tu zadaję pytania? Zgoda?

Skinęli głowami.

– Ale pan… jakże mu tam… Osborne jest przyjezdnym. Nie mieszka w Rocky Beach. Wiemy, bo nas odwiedził – zaryzykował Bob.

– Milczeć! – wrzasnął Wilson. Jego spokój znikł tak nagle, jak się pojawił. – Do diabła z Osborne’em! Tylko straciliśmy przez niego czas. W motorówce miał być przemycany towar z Antyli Holenderskich!

– Towar? – jęknął Pete, łapiąc się za głowę. – Jaki towar?

– Narkotyki. Heroina. Ale niczego nie było. Tylko paru brudnych Meksykanów.

Jupiter myślał z szybkością odrzutowca.

– A broń?

Mat zaciskał i rozluźniał pięści. Wyglądało to tak, jakby dusił kogoś niewidzialnego. Bo widzialny akurat się nie zmaterializował.

– Jaka broń? Do diabła! Już wczoraj o to pytaliście!

– Myśmy myśleli, że pan zastawił pułapkę na handlarzy – zaszemrał Bob. Był bliski omdlenia.

– Każdy myślał o czym innym – powiedział łagodnie Crenshaw. – Czy ten… Osborne sam do pana przyszedł z informacją o narkotykach?

Mat kręcił głową. Był kompletnie skołowany.

– Nie. Zatrzymaliśmy go po tym telefonie…

– Jakim?

– Ktoś zatelefonował na komendę, że w hotelu “Grazia Piena” we włoskiej dzielnicy mieszka pod osiemnastką facet, który wie o przemycie heroiny – relacjonował drewnianym głosem George Lawson. – Sam przyjąłem meldunek. Na miejscu okazało się, że to adwokat o nazwisku Osborne. I że to on śledzi narkobiznes!


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: