– Ależ tak! – odezwał się dudniący głos. – Obserwowaliśmy was od godziny! – Mat Wilson stał, podpierając się pod boki. Wielki, staromodny kolt kołysał mu się na biodrze. – Co tu robicie, panowie detektywi?
– Nnic – stęknął Bob. – No… nic. Przecież nawet nie wysiedliśmy z samochodu.
– Obserwujemy życie glonów! – Jupiter miał szczery zamiar zaprzeć się wszystkiego. Nawet własnego nazwiska, ciotki Matyldy i placka z melonem, który uwielbiał.
– Do domu! – warknął policjant. – Nic tu po was! George! Wszyscy wyłapani? Ci z motorówki też?
– Tak jest, panie sierżancie. Ale to sami Meksykanie.
Jupiter, chcąc nie chcąc, zapalił silnik.
– A może mi pan powiedzieć, kto was tu ściągnął?
Mat roześmiał się.
– Guzik to was obchodzi! Do domu, chłopaki! już!
– A broń pan znalazł? – odezwał się piskliwie Bob. Kiedy się denerwował lub bał, jego głos brzmiał niczym najczystszy dźwięk harfy.
Mat zatrzymał się. Buty zaskrzypiały na żwirze.
– Jaką broń? O czym ty mówisz?
– Ja? – Bob uderzył się w pierś, aż zadudniło. – Jupiterze, czy ja coś mówiłem?
– Nic podobnego! – zakrztusił się Pierwszy Detektyw. – Nic nie mówiłeś. No, to do domu, chłopcze. Jak każe Wielki Pan Policjant.
Twarz Mata Wilsona przypominała wykrzywioną maskę karnawałową.
– Słuchajcie no, gnojki! Jeśli coś wiecie, to… – otarł czoło dłonią.
– Myyy? – zdumieli się przyjaciele. – My nigdy nic nie wiemy! Aha, gdyby pański przyjaciel, ten w beżowym garniturku, który wsiada z Lawsonem do radiowozu…
– Co z nim? – Mat zatrzymał się w pół kroku. Znał Trzech Detektywów nie od dziś. Już nie raz zaleźli mu za skórę.
– Gdyby przypadkiem powiedział, że ma amnezję…
– Co?
– Gdyby nadmienił, że stracił pamięć! – podpowiedział Bob.
– To co?
– Niech mu pan nie wierzy! – Jupiter wystawił głowę przez okno. – On jest potomkiem Jerzego Waszyngtona! Tak, tak, prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego podobizna znajduje się na banknocie jednodolarowym. Jego ciotka ma pałac w Palermo, we Włoszech. A wuj jest w prostej linii prawnukiem słynnego gangstera Ala Capone. Tego, co siedział w Alcatraz za długi!
ROZDZIAŁ 6. SPRAWA SIĘ KOMPLIKUJE
– Nie wierzę! – Pete chwycił wiszącą na ścianie rękawicę bokserską. Miał ochotę zabić Mortimera. – To jakiś absurd! Widzieliście go?
– Jak ciebie teraz – Bob walnął się w piersi. Na szkłach okularów miał mgłę. Wytarł je kosmatą szmatką do czyszczenia ekranu komputera.
– Chyba że ma brata bliźniaka.
– Jednojajowego – dorzucił Jupiter, połykając jak automat chipsy z papryką.
Zabrzęczał telefon. Ten stacjonarny. Bob przez moment nie oddychał. Kiedy odłożył słuchawkę, roześmiał się głośno.
– Wiecie, kto dzwonił?
– Mortimer.
– Nie. Benjamin Roberts. Ryży dziennikarz z CBS-Radio.
– Czego chciał? – Jupiter Jones był jednym wielkim znakiem zapytania. – Nie wiedziałem, że nas zna.
– Chodzi sobie po zoo – stęknął Bob.
– A co? Nie ma dla niego wolnej klatki? – Pete kręcił głową.
Bob ciągle nie mógł dojść do siebie.
– Mówił, że śledził dwóch Włochów rozmawiających koło tygrysów bengalskich.
Jupiter Jones miał tego dość.
– Bob, natychmiast przestań bredzić. Powtórz to, co mówił ryży. Słowo po słowie. Już!
Bob otworzył, a potem zamknął usta. Naburmuszony wyglądał niczym Pinokio z coraz dłuższym nosem. Pete wreszcie odłożył rękawicę.
– Bob, Jupe ma rację. Nie myśl, że cię nie doceniamy. Ale czasem informacje trzeba z ciebie wyciągać obcęgami. No, przestań się marszczyć. Pozbieraj się, otrzep z kurzu i zacznij od nowa.
Bob skrzywił wargi.
– Mówił tak: “Czy to wy jesteście Trzema Detektywami, którzy wczoraj wkurzyli Mata Wilsona? Jeśli tak, to spotkajmy się koło żyraf. Śledzę dwóch facetów. Jednego znam. Za pół godziny, cześć!”
Jupiter zerknął na zegarek.
– Straciliśmy dziesięć minut. Bob, Pete, w drogę. Ryży najwyraźniej chce nas wykorzystać. Sądzi, bo pewnie Mat roztrąbił w komisariacie, że wiemy wszystko.
– Ale on też coś wie – Bob przestał się wściekać. Jego mózg znów pracował z precyzją szwajcarskiego zegarka.
– I o to chodzi – Pete mościł się na tylnym siedzeniu. – Bo to my od niego wyciągniemy, co się da. Dziennikarz bawi się w prywatne śledztwo, ponieważ ani policja, ani koroner nie puszczają pary z ust.
Ogród Zoologiczny w Rocky Beach różnił się od innych tym, że na pagórkowatym terenie mało było klatek, za to wiele ogromnych fos z wodą i zwierząt na wolności. W każdym razie żyrafy swobodnie skubały gałęzie drzew rosnących w pobliżu.
– To my – powiedział Jupiter, wypinając pierś obciągniętą czystą koszulką z nadrukiem banknotu studolarowego.
Dziennikarz żuł gumę i od czasu do czasu błyskał fleszem aparatu fotograficznego.
– Wiem. Widziałem was na posterunku. I coś niecoś słyszałem. Znacie ich? – jego ruda głowa wykonała ruch w kierunku alejki obrośniętej niskopiennymi palmami. Ich pióropusze wyglądały jak postrzępiona ozdoba wodza Siuksów.
Bob, schowany za plecami Crenshawa, wycelował lornetkę w mężczyzn zajętych rozmową.
– Jeden to niejaki Roberto Montalban. Drugiego nie widziałem na oczy.
Jupiter odebrał mu lornetkę.
– Daj. Tak. Tego łysawego nie znamy. To ktoś ważny dla pana?
Dziennikarz wzruszył ramionami. Wypluł gumę tuż koło ogrodzenia.
– Nie kombinujcie. Wiem o was całkiem sporo. Wyspowiadałem na tę okoliczność konstabla.
– George’a Lawsona? – roześmiał się Pete. – Gdyby głupota była wynagradzana, konstabl zostałby milionerem! Nic o nas nie wie. No nic!
– A pan? Też nic pan nie wie! – dodał Bob. – Dziennikarze z naszego miasteczka nie grzeszą spostrzegawczością. Wolą informacje prosto od krowy!
– Sprzedawałem telewizory, zanim w Ameryce pojawili się biali! – odciął się Benjamin. – Nie róbcie mi wody z mózgu. Ten łysy to Solo Catalucci. Agent biura podróży Palermo Travel. Tyle że ze starego kontynentu. Z Sycylii lub Malty.
Jupiter Jones zagwizdał.
– Coś te biura podróży zaczynają się mnożyć niczym króliki. No dobrze. Powiem panu. Drugi, Roberto, też ma powiązania z biurem podróży. Które też nazywa się Palermo Travel. Tyle że mieści się przy Alberto Road w Rocky Beach.
Benjamin Roberts znów strzelił migawką.
Jednak nie żyrafy były jego celem. Tylko dwaj mężczyźni nadchodzący alejką.
Bob znów schował się za plecami Pete’a.
– Może mnie poznać! – szepnął, gdy mężczyźni mijali żyrafiarnię, kierując się ku szympansom.
– To co, według was, da się ułożyć z tej gry komputerowej o włoskiej dzielnicy? – indagował dziennikarz.
Jupe wzruszył ramionami.
– Nie wiemy.
– To dlaczego obserwowaliście wczoraj stare nadbrzeże?
Bob miał dość ciekawskiego faceta.
– Lubimy oglądać zachód słońca. A pan? Co pan wie na temat śmierci wróżki?
Benjamin skrzywił się jak człowiek, który łyknął cytrynę, mając ochotę na syrop klonowy.
– Usiądźmy na ławce. Powiem, co wiem. A wiem tyle, co kot napłakał.
– Ale coś napłakał? – chciał wiedzieć Bob.
– Dorwałem się do materiałów z sekcji zwłok Clarissy Montez i protokołu przeszukania zrobionego przez ekipę śledczą senory Sanchez.
– To już coś! – ucieszył się Crenshaw.
– A wy, co macie na wymianę?
– Myszę.
– Dziennikarz szeroko otworzył oczy.
– Co, proszę?
– Mamy mysz. Raczej… mieliśmy.
– Uciekła? – dziennikarz czerwieniał na twarzy. Wydawało się, że za chwilę eksploduje.
– Niech się pan nie denerwuje! – uspokoił go Pete. – Nie kpimy sobie z pana. Jest facet, którego nazywamy pan mysz. I on może być jednym z kluczy. To co z tym protokołem?
Benjamin Roberts pogrzebał w podręcznej torbie. Wyjął mały magnetofon.
– Tu jest wszystko. Także rozmowa z wami. Co wiecie o panu myszku? Nie wykorzystam w radiu taśmy bez waszej zgody. Dobrze wiecie, że za to grozi dyskwalifikacja i utrata posady. A ja lubię węszyć. Podejrzewam, że chodzi o olbrzymi przemyt.