– W życiu liczą się tylko dwie sprawy – przerwał Pete. – Śmierć i podatki!

– Sam to wymyśliłeś? – żachnął się Jupiter.

– Nie. Powtarza mi to do znudzenia szef produkcji wytwórni filmowej Universal. Gdzie powinienem być od godziny.

– Twój tato produkuje następne gwiezdne wojny? – zainteresował się Bob. – Chętnie polatałbym na którejś z makiet.

Pete rozłożył ręce.

– Nie te czasy, Bob. Dziś takie sceny fabrykuje się, nie wychodząc z atelier, na kamkorderach podłączonych do komputerów. Życie idzie naprzód, panie Andrews. I nic nam nie da grzebanie się w historii Alaski czy Jukonu!

Bob zachmurzył się. Wierzył w komputery, Internet i wszystkie zdobycze elektroniczne ostatniego pięćdziesięciolecia. Ale kochał także stare atlasy, pożółkłe rękopisy i zapach drukarskiej farby. Tego nic nie zmieni. Nigdy.

ROZDZIAŁ 4. CO SIĘ ZDARZYŁO W BIURZE PODRÓŻY?

– Vanessa idzie do wróżki – oznajmił Crenshaw, rzucając w kąt torbę z rakietą do tenisa.

– I co? – ucieszył się Bob. – Ma nadzieję, że wywróży jej małżeństwo z tobą?

Pete parsknął jak spłoszony koń.

– Oszalałeś? Gdzie Jupiter?

– Zaraz tu będzie. Kończy porządkowanie placu. Wuj Tytus przywiózł nowy złom.

Pete wyjął z kieszeni parę kartoników.

– Bob, poznajesz kogoś na tym zdjęciu?

Andrews poprawił okulary.

– Skąd je masz?

Pete westchnął.

– Co mówi szóste prawo detektywa? Najpierw odpowiedzieć na pytanie, a potem cała reszta. Gra?

Bob przerzucał fotki.

– Juanita! – krzyknął. – Juanita! Meksykanka, która rozmawiała przed hotelem “Grazia Piena” z właścicielem i niejakim Roberto.

– Jesteś pewien?

– Jasne. Ale dlaczego…

Wszedł Pierwszy Detektyw z kanapką w dłoni. Pozostałe przyciskał drugą ręką do brzucha. Toteż wielka plama z musztardy zalała koszulkę ze znużoną twarzą kapitana drużyny Dodgersów.

– Ciotka Matylda przygotowała dla was, ale nie miałem pod ręką talerzy i…

– Przestań rozmazywać mu nos! Freddy musi pójść do prania!

Jupiter Jones opadł na kanapę. Zaskrzypiały wyłażące z niej sprężyny.

– Myślałem, że robota na placu nigdy się nie skończy! – jęknął. – Umieram z głodu!

– Pete obi… ęcie… Juanicie – wymamrotał Bob z pełnymi ustami.

– Powtórz! – zażądał Jupiter.

Bob przełknął ogromny kęs.

– Mówię, że Pete zrobił zdjęcie Juanity. Poznałem ją. To ta dziewczyna…

– Wiem! – sapnął Pierwszy Detektyw, gdy już uporał się z ogromnym plastrem indyka. – Co Pete wie o Juanicie?

Crenshaw nie spieszył się. Jadł powoli i spokojnie, przypatrując się, jak koledzy pożerają bułki w tempie równym temu, w jakim Bob Dylan szarpie struny gitary.

– Zaraz. To ma związek z wróżką i Vanessą.

Chwilę panowała cisza, jeśli nie liczyć mlasków i cmokania.

– No? – Jupiter otarł usta dłonią. Pozostały na niej resztki liścia sałaty.

– Było tak – zaczął Crenshaw – przed pójściem do wróżki Vanessa chciała wstąpić do jakiegoś biura podróży…

– Wybiera się do Honolulu? – roześmiał się Bob. – W szkole zawsze, gdy dostawała pałę z geografii, mówiła, że to jej nie przeszkodzi w podróży do Honolulu!

– Nie. Załatwia bilety do Kostaryki dla klienta. Weszliśmy do Palermo Travel, by zapytać, czy są jakieś zniżki posezonowe na samolot. Miałem ze sobą aparat. Ten stary grat, który Bob wyrzucił…

– Niczego nigdy nie wyrzucam! – zaperzył się Andrews.

– Spokój! – huknął Jupiter. – Jeden mówi, reszta słucha!

– Tak jest! – Pete usiadł na podłodze. W Kwaterze Głównej zawsze było ciasno.

– Drugie prawo Trzech Detektywów. No więc kiedy dziewczyna stukała na komputerze, ja trzasnąłem fotkę Vanessie. I nic pewnie nie zwróciłoby mojej uwagi, gdyby nie telefon. Dziewczyna podniosła słuchawkę. Rozmowa trwała krótko: “Tak, pani Clarisso. Mówi Juanita. Nie, Roberta nie było. Dobrze. Jutro o szesnastej”.

Bob z wrażenia przełykał ślinę.

– Wszystkie imiona z naszej bajki!

– Właśnie. Dlatego następne zdjęcie zrobiłem Vanessie i tej dziewczynie. Nawet tego nie zauważyła.

– Doskonale – pochwalił Jupiter. – I co dalej?

– Vanessa zapisała ceny biletów i wyszliśmy. Odprowadziłem ją aż pod drzwi Clarissy Montez.

– Nie wszedłeś? – zdziwił się Bob.

– Po co? Żeby pchać się do jaskini lwa! Nawet nie poczekałem…

Telefon zabrzęczał złowieszczo. Odebrał najbliżej siedzący Bob.

– Co? Jesteś pewna? – jego oczy rozszerzyły się niczym po atropinie. Odłożył słuchawkę i wytarł dłoń. Jakby była brudna. Albo lepka. Chwilę milczał.

– Kto? – Jupiter Jones połknął ostatni kęs.

– Vanessa – wyszeptał Andrews, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w muchę siedzącą na ekranie komputera. – Jest na posterunku policji.

– Gdzie? – wrzasnął Crenshaw, gwałtownie wstając. Ale w Kwaterze Głównej, przerobionej ze starej przyczepy kempingowej, nie wolno zachowywać się nieodpowiedzialnie. Toteż po chwili masował lewy bark, którym solidnie wyrżnął o ścianę. – Powtórz.

Bob pomału przychodził do siebie. Mówił wolno, wyraźnie, od czasu do czasu przełykając ślinę.

– Musimy jechać na komisariat. Vanessa mówi, że wróżka nie żyje. Ktoś ją zamordował.

– Clarissę Montez? Dlaczego? Może… któryś z handlarzy bronią?

Bob wzruszył ramionami.

– Vanessa mówiła, że siedziała za stołem. Z dziurą w czole. Ale dziurę Vanessa zauważyła dużo później. Bo tam w środku, mimo dnia, jest ciemno. Vanessa narobiła strasznego wrzasku. Zlecieli się ludzie, przyjechała policja i…

Pete przestał rozcierać ramię.

– Jedziemy! Wpakowaliśmy dziewczynę w szambo, trzeba ją z niego wyciągnąć!

W komisariacie szalał Mat Wilson, opędzając się od dziennikarzy z miejskiego kanału telewizji i paru stacji radiowych. Przewodził im farbowany na blond Benjamin Roberts – gwiazda stacji CBS-Radio.

– Panie sierżancie! – podtykał swój mikrofon prawie pod spocone ucho szefa posterunku. – Panie sierżancie, co już wiadomo o morderstwie znanej w mieście wróżki?

Mat Wilson opędzał się niczym od sfory rozwścieczonych ogarów, które jakoś nie poszły w las.

– Proszę państwa! Śledztwo jest w toku. Zeznanie złożyła osoba umówiona z Clarissą Montez… zastała ją martwą i…

– Czy znany jest kaliber broni, z której strzelano?

Mat zamykał i otwierał usta. Wreszcie wyrżnął pięścią w biurko, aż podskoczyła szklana popielniczka.

– Cisza! Broń należała do pani Montez. Legalnie. Koniec pytań. Nie mam nic więcej do dodania!

Trzej Detektywi przysłuchiwali się wymianie zdań. Sądzili, że spotkają Vanessę, ale dziewczyny nigdzie nie było. Kiedy do budynku wszedł konstabl George Lawson, runęli w jego kierunku.

– George! – Jupiter Jones zakrywał dłonią ślady po musztardzie. Nie zdążył zmienić koszulki. – Gdzie jest Vanessa?

Lawson nadął się niczym indyk.

– Nie mam obowiązku…

– Ależ masz! – wyszeptał Pete, podchodząc bliżej. Czasem mówili do niego po imieniu. – Jesteś nam od dawna winien przysługę. Już zapomniałeś?

George zdjął czapkę, międląc daszek w spoconych palcach.

– Zawsze czegoś chcecie, a kiedy ja proszę o parę pomysłów dla policji, to zasłaniacie się tym, że jesteście amatorami! Nie tak było ostatnio?

Bob postanowił zostać rozjemcą. Przyjaźń z Lawsonem bywała czasami trudna do wytrzymania, ale bez niej miotaliby się niczym kawałki lodu w przerębli.

– George, panie konstablu, zawsze dobrze jest wspierać się nawzajem. Gdzie jest Vanessa?

– U koronera Bullita.

– A koroner?

– Pojechał na miejsce zbrodni. Właśnie stamtąd wracam.

Jupiter Jones dał znak przyjaciołom.

– A… ekipa techników?

George Lawson miał głęboko nieszczęśliwą minę.

– No… jeszcze nie przyjechała.

Chłopcy w jednej sekundzie byli na zewnątrz. I choć stary ford, jak zawsze, nie chciał zapalić – wystartowali w końcu, by łamiąc parę przepisów drogowych, dotrzeć do włoskiej dzielnicy wcześniej niż ekipa śledcza wąsatej Sanchez.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: