Tylko w Kwaterze Głównej nie tracono nadziei.
– Wiesz co. Bob? – Jupiter Jones chrupał orzeszki. Forsa od pana myszka spadła na detektywów niczym biblijna manna z nieba. – Przejedziemy się do Palermo Travel. Poobserwujemy.
– A Crenshaw?
– Jest na treningu. Grają wieczorem z gnojkami z Santa Clara.
Biuro jak biuro. Dobrze usytuowane, przy jednej z głównych ulic miasta, nosiło znamiona zamożności. Kryształowe szyby odsłaniały eleganckie wnętrze: mebelki z giętych rurek stalowych, lśniące czarno-białe szafki, biurka z wazonami ładnie ułożonych kwiatów. Trzy dziewczyny plotkowały przy kawie. Filiżanki były stylowe. I dziewczyny.
– Szkoda, że nie mogliśmy wziąć Pete’a – zachmurzył się Bob. – Żaden z nas nie ma szans, by się z którąś umówić.
Jupiter strzepnął okruchy po orzechowych ciasteczkach. Choć znów utył, nie potrafił się wyrzec podgryzania. Już w dzieciństwie nazywano go Małym Tłuścioszkiem. Rzeczywiście. Ani on, ani chudy jak tyka Bob, z opadającymi na nos okularami, nie mieli wielkich szans u dziewczyn w perłowych mundurkach.
– Ty, ja go znam! – wrzasnął nagle Bob, odrywając od oczu lornetkę.
– Kogo?
– Faceta. Tego, który idzie chodnikiem. W dżinsowej kurtce i białych spodniach. Wygląda jak żigolak. To Roberto! Stał pod hotelem, gdy przeszukiwaliście w nocy kanciapę wróżki.
– Jasne – uśmiechnął się Jupe. – Ileż on ma brylantyny na włosach. Wygląda jak Al Capone z czasów prohibicji. I jeszcze te dołeczki w policzkach! Gdybym nie oglądał starych filmów, nie wiedziałbym, że to portret Sycylijczyka. Czekaj, on wchodzi do biura! Biegiem, Bob!
Trzasnęły drzwiczki forda. Biegiem – to w przypadku tęgiego Jupitera nie wyglądało na olimpijski sprint. Dopadli drzwi.
– Chwi… chwileczkę – wysapał Jupiter – pytamy o wycieczkę dla college’u. Do Włoch. Jakie tam są miasta?
Bob przymknął oczy. Grzebał w zasobach pamięci.
– Rzym. A także Florencja.
– Wchodzimy – Jupiter uciszał rytm krwi – ty pytasz, ja podsłuchuję, o czym mówi Roberto. Mortimer powiedział, że nazywa się Montalban.
Bob natychmiast przedzierzgnął się w turystę spragnionego wrażeń. Przypomniał sobie nawet o dwóch wulkanach. Koniecznie chciał wjechać kolejką linową na szczyt choć jednego z nich. Podczas gdy uprzejma dziewczyna o czarnych oczach robiła wstępną kalkulację, Jupiter Jones posuwał się w stronę zamkniętej części biura. Pod pretekstem obejrzenia wspaniałych zdjęć z Bolonii i Sieny krok po kroku zbliżał się do uchylonych drzwi, za którymi zniknął wypomadowany Roberto. Ku swemu zdumieniu usłyszał głos ostro besztający przybysza.
– Mówiłem, żebyś tu nie przychodził? Mówiłem?
– Tak. Ale Vincenzo spanikował. A dziś jest dostawa. Nora u Clarissy nieaktualna. Policja zagrodziła teren. Gdzie towar?
– W starym porcie. Na nadbrzeżu. Statek nazywa się “Ariel”. A teraz znikaj! Już!
Jupiter Jones ledwie zdążył odskoczyć. Roberto rzucił dziewczynom przelotne: halo! Bob wylewnie dziękował za cennik i wszelkie niezbędne informacje.
– Uczniów jest sześćdziesięciu. Zgłoszę się za tydzień – obiecywał perfidnie. Nie znał ani jednego ucznia, którego stać by było na wycieczkę do Europy.
– Nadbrzeże w starym porcie. Statek “Ariel” – mruczał Jupiter, włączając silnik. – Co ty na to?
– Kiedy?
– Dziś. Roberto pytał: gdzie towar?
Bob zapisał dane.
– Bez Crenshawa nie damy rady. A on ma mecz z chłopakami z Santa Clara. Nie zostawi ich na lodzie. Wiesz o tym. Chyba że…
Jupiter Jones przygryzł wargi.
– Myślisz o… panu myszku?
Bob skinął głową.
– Obiecaliśmy mu… dał forsę.
Jupiter z wściekłości przyhamował i omal nie wjechał w bagażnik wyprzedzającego mercedesa.
– Dobra – wyszemrał z rezygnacją. – Ale nie biorę odpowiedzialności. On się nie podporządkuje.
Bob wzruszył ramionami.
– Przecież i tak zawsze masz ostatnie słowo.
Mortimer zadzwonił do Kwatery Głównej w czasie, gdy Pierwszy Detektyw gromadził w torbie niezbędny sprzęt.
– Wie pan, gdzie jest nadbrzeże starego portu? – spytał bez wstępnych wyjaśnień.
– Nie. Ale się dowiem.
– Dziś przypłynie statek o nazwie “Ariel”. Z towarem. Będziemy tam z Bobem po zmroku.
– W porządku. Ja też.
Zostawili wiadomość dla Crenshawa. Razem z kluczem do Kwatery Głównej. Ciotkę Matyldę uprzedzili, że jadą na nocne przeszpiegi.
– Niech ciocia nie czeka z kolacją.
– To chociaż weźcie kanapki!
Tej prośbie nie mogli odmówić. I nie chcieli.
Zmrok zapadał wcześnie. Chmury wisiały nisko, choć ani kropla deszczu nie spadła w promieniu stu kilometrów. Stary port był pozostałością po dawno zlikwidowanych dokach. Służyły spółce wydobywającej ropę naftową. Od kiedy ekolodzy podnieśli wrzask, że giną od tego jakieś niezwykle rzadkie wodorosty czy morskie glony, zaniechano przeładunków. Port opustoszał, a wielkie żurawie śmiesznie wyglądały na tle zachodzącego słońca. Budynek w niedługim czasie zaczął straszyć powybijanymi oknami. Dewastacja dotknęła jeszcze jeden teren wart milionów dolarów.
– Jupe – zdziwił się Bob – przecież tu żaden statek nie ma prawa przycumować. Co na to powiedziałaby czujna straż przybrzeżna?
Pierwszy Detektyw zaparkował tak, by być prawie niewidocznym, lecz móc w każdej chwili odjechać. Nie wiedział, co ich czeka. Nikt tego nie wiedział.
– Stoi tu już jakiś stary wrak – powiedział, zakładając noktowizor.
– Wrak. To co innego. Nie przypłynął ani dziś, ani wczoraj. Raczej wrósł w nadbrzeże sto lat temu. Jest całkowicie zardzewiały. Widzisz jego kadłub?
– Widzę. Nie ma Mortimera. Pewnie stchórzył.
Bob pokręcił głową
– Nie sądzę. Co robimy?
– Czekamy. Nie ma żywej duszy. W promieniu stu metrów.
Ciemności spowodowały, że gdzieś zapodział się horyzont. Niebo zlało się z ziemią. Ocean oddychał lekkim poszumem. Mijały kwadranse, a nic się nie działo.
– Pójdę zobaczyć! – zdenerwował się Andrews. – Może myszek wpadł do jakiejś dziury i nie umie się wydostać? – Już łapał za klamkę, gdy powstrzymał go mocny chwyt Jupitera.
– Nie ruszaj się! Widzę światło latarki. Kilka metrów od żurawia. Tego z prawej strony.
– Nic nie widzę! – wymruczał Bob. – Jest! Rzeczywiście! To na pewno Mortimer. Dam mu znać i…
– Powiedziałem: nie ruszaj się! – kuksaniec Jupitera był bolesny. – Nie wiemy, kto to taki!
I miał rację. W ciągu paru minut na nadbrzeże zajechały dwa samochody i stary, zdezelowany autobus.
Chłopcy prawie położyli się na przednich siedzeniach, choć ford stał w zupełnie niewidocznym miejscu. Ostrożność mieli we krwi.
– Po co im autobus? – głowił się Bob.
– Do przewozu ładunku? – Jupiter też miał wątpliwości. – Przecież jeśli tam załadują broń, policja drogowa natychmiast ich złapie.
– Jakiś warkot. Jakby motorówka. – Jupiter myślał gorączkowo. – Może statek “Ariel” stoi na redzie? Nie przybije do portu? A ładunek przywiozą motorówką.
Bob zdążył tylko schylić głowę, gdy nad portem pojaśniało. Jakby ktoś wystrzelił ognie sztuczne. Kilka ludzkich cieni rzuciło się do ucieczki. Samochód, który stał z włączonym silnikiem, właśnie ruszał, kiedy złapały go dwa potężne reflektory.
– Stać! Policja! – rozległ się przez megafon znany głos.
– Mat Wilson! – jęknął Jupiter, łapiąc się za głowę. – I George Lawson ze swoimi chłopakami! Skąd wiedzieli?
Bob przyłożył do oczu wielką kapitańską lunetę.
– Chcesz wiedzieć, skąd? – warknął. – To patrz!
Jupiter nie wierzył własnym oczom. Obok policjantów kręcił się nie kto inny jak ich “klient”.
– Mortimer, niech cię diabli! – wrzasnął. – Zdrajca! Zawiadomił policję, szczur jeden!
– Myszek. Nasz beżowy, elegancki myszek! – ironizował Bob.
– Słuchaj, oni tu musieli być przed naszym przyjazdem. Nie zwrócili uwagi na nasz samochód?