Na myśl, że miałabym ją wozić w samochodzie, ogarnęło mnie przerażenie, automatycznie nakładałoby to bowiem na mnie obowiązek dostarczenia jej przeklętemu kacykowi. Nie mogłam do tego dopuścić za nic w świecie!
– I w ogóle daj mi z tym spokój – dodałam stanowczo. – To jest dla mnie za ciężkie. Przez twoje interesy nie zamierzam dostać ruptury. Dziwaczny pomysł, żeby ze mnie robić tragarza…
Mąż spojrzał ponuro, wzruszył ramionami, wywlókł pakunek z samochodu i zaniósł do domu. Odetchnęłam nieco lżej, ale niepokój we mnie pozostał.
Nazajutrz od rana padał deszcz i nie zanosiło się na to, żeby przed wieczorem miał przestać. Według instrukcji powinnam była udać się na spacer pod parasolką. Jedyna parasolka, jaka znajdowała się w pokoju Basieńki, była letnia, plażowa, płaska, w wielkie, pstrokate kwiaty. Nie nadawała się zdecydowanie. Gdzieś musiała być inna i tę inną znów należało znaleźć.
W szaleństwie Basieńki istniała jednak pewna metoda, postanowiłam więc od razu posłużyć się drogą dedukcji, nie przeszukując bezmyślnie całego domu. Uznałam, że parasolki, gumiaki, płaszcze i inne rzeczy od deszczu powinny znajdować się w miejscu, gdzie mogą spokojnie ociekać wodą niczemu nie szkodząc. A zatem tam, gdzie jest stosowna posadzka, A zatem w kuchni, w łazience, w piwnicy… Jasne też było, że muszę szukać w tajemnicy przed mężem, bo już i tak ostatnie wydarzenia nieco mi nabruździły.
Łazienkę, kuchnię i moją część warsztatu przeszukałam bez pożądanych skutków. Wieszak i szafę w holu bez mała obwąchałam. W trakcie moich działań na górze mąż kilkakrotnie wychodził z warsztatu, przyglądając mi się dziwnie podejrzliwie i nieufnie, zupełnie jakby mnie pilnował. Denerwowało mnie to okropnie.
I wreszcie trafiłam. Z zaciekłością zastanawiając się, gdzie tu jeszcze jest kawałek posadzki odpornej na wodę, terakota, tworzywo sztuczne czy chociażby beton, dotarłam do wejścia do piwnicy. Za drzwiami był podest i coś w rodzaju szafki ściennej, na którą dotychczas nie zwróciłam uwagi, a którą teraz otworzyłam zachłannie, bo posadzka pod nią była betonowa.
W środku znajdowały się trzy damskie parasolki, jeden męski parasol, dwie pary gumiaków, dwa płaszcze od deszczu, kalosze i paczka dla kacyka.
Wyraźnie poczułam, jak moim wnętrzem coś szarpnęło. Co się dzieje, do diabła, z tym upiornym pakunkiem?! Nie odniósł go wczoraj, nie odniósł go dzisiaj, czort go bierz, niech nie odnosi do sądnego dnia, ale dlaczego ukrywa go po zakamarkach…?!
Mąż pojawił się na schodach jak uparte widmo. Zdążyłam właśnie poprzysiąc sobie, że słowa więcej na temat kacyka nie powiem, nawet gdybym musiała na tej paczce sypiać. Sięgnęłam po najbliższą parasolkę. Mąż odkaszlnął kilka razy.
– A właśnie – odezwał się nieco zachrypniętym głosem, przy czym wyglądał, jakby się trochę dusił. – Ta paczka… Wczoraj go… To znaczy wczoraj tego… nie zdążyłem. Może byś dzisiaj odwiozła?
Straciłam równowagę.
– Mam tego twojego kacyka już po dziurki w nosie! – wrzasnęłam, odwracając się ku niemu. – Uszami mi wychodzi! Daj mi wreszcie święty spokój! Odczep się!
Mąż najwyraźniej w świecie przeraził się śmiertelnie. Możliwe, że uczyniłam jakiś niepokojący gest parasolką, bo cofnął się tak gwałtownie, że zleciał z ostatnich dwóch stopni na dole. Zamierzałam oddalić się równie gwałtownie, potknęłam się o stopień na górze, przytrzymałam drzwiczek i gwizdnęłam się w ucho rączką od parasolki. Furia zaćmiła mi umysł.
– Możesz jej w ogóle nie odnosić! – wysyczałam dziko. – Sam będziesz za to odpowiadał! Ja nie będę! Mnie to wszystko nic nie obchodzi! J
– Wcale nie wiem, czy to naprawdę takie pilne – mamrotał mąż na czworakach tonem głębokiego protestu. – Jakby było pilne, toby mówił…
– To też mówił! Że pilne!
– Do mnie nie mówił…
– Ale do mnie mówił!
– Jak do ciebie mówił, to ty odnoś…
Poczułam, że za chwilę zwariuję. Pomyliło mi się, kim jestem, sama już nie wiedziałam, czy awanturuję się z nim jako ja, czy jako Basieńka. Opór przeciwko odniesieniu paczki był z jego strony niepojęty. Coś mnie nagle tknęło, spojrzałam na niego bystrzej, ujrzałam na jego twarzy wyraz beznadziejnego przygnębienia i absolutnej paniki. Coś tu było z tą paczką przerażająco nie w porządku…
Mąż znienacka jakby się ocknął. Opanował wyraz twarzy, podnosi się, pomamrotał coś pod nosem i znikł w warsztacie. Oprzytomniałam nieco i ochłonęłam. Pomyślałam, że koniecznie muszę się wreszcie zastanowić, bo coś mi tu strasznie nie gra…
Wbrew spodziewaniom wieczorem deszcz przestał padać. Siedziałam na ławce w ciemnym miejscu skwerku i paliłam papierosa, pogrążona w posępnych rozważaniach. Na alejkę przede mną padało światło latarni.
Niewątpliwie znacznie szybciej moje rozmyślania dałyby jakieś rezultaty i już tego wieczoru dokonałabym swoich wstrząsających odkryć, gdyby nie scena, jaka rozegrała się przed moimi oczami w owym oświetlonym miejscu. Właściwie to coś, co ujrzałam, trudno nawet nazwać sceną, tak było krótkie i nieznaczne. A równocześnie tak brzemienne w skutki!
Nadchodzącego blondyna z autobusu dostrzegłam już z daleka. Pojawiał się na tym skwerku równie regularnie jak ja, co wydawał^ mi się nie do pojęcia. Gdyby to był jakiś las, park, bodaj Łazienki, rzecz można by jeszcze jako tako zrozumieć, spaceruje, bo lubi, dziwne, bo dziwne, ale możliwe. Gdyby tylko przechodził szybkim krokiem, też uznałabym to za normalne, przechodzi, bo tędy prowadzi jego droga do domu. Ale nie, czasem wprawdzie przechodził, częściej jednak błąkał się powoli, najwyraźniej w świecie spacerując. Któż normalny, na Boga, spaceruje po takim parszywym, małym skwerku, złożonym z jednej kałuży w środku i paru alejek na krzyż?
Przyglądałam mu się za każdym razem, budził we mnie bowiem coraz większe zainteresowanie. Miałam wrażenie, że odróżnia mnie od drzew i krzewów. Już trzeciego dnia spojrzał na mnie nie jak na powietrze, ale jak na jakąś jednostkę ludzką, chociaż przysięgłabym, że nie zauważył, czy byłam ośmioletnią dziewczynką, czy stuletnim staruszkiem. Zastanawiałam się, jaki ma powód do tego latania wieczorami akurat tutaj, i wyszło mi, że nic innego, tylko ta jego piękna żona stwarza mu w domu niemiłą atmosferę. Nabrałam do niej antypatii.
Równocześnie czułam się nadzwyczajnie zadowolona i pełna satysfakcji na myśl, że już dawno, raz na zawsze, pozbyłam się głupich złudzeń. Parę lat temu taki ideał blondyna wstrząsnąłby mną do głębi, teraz, chwała Bogu, już nic z tego. Dość miałam przeżyć z blondynami, wciąż wydawało mi się, że trafiam na właściwego, po czym następowały wydarzenia straszliwe, krew w żyłach mrożące i całkowicie sprzeczne z nadziejami. Więcej się naciąć nie dam, ten tutaj mógł mnie interesować czysto teoretycznie.
Teoretycznie przyglądałam się, jak nadchodzi, usuwając chwilowo rozważania na ubocze. Z przeciwnej strony zbliżał się niepozornie wyglądający facet. Minęli się obaj akurat przede mną, w owym jasno oświetlonym miejscu.
Gdyby powitali się zwyczajnym uprzejmym ukłonem, w ogóle nie zwróciłabym na to uwagi i nic by mi do głowy nie przyszło. Oni jednakże wykonali coś, co wręcz trudno sprecyzować słowami. Nie był to ukłon, nie było to nawet pozdrowienie, było to coś, jakby mgnienie życzliwego porozumienia, niewidoczne dla ludzkiego oka. Dostrzegłam je wyłącznie dzięki wytężonej uwadze, z jaką obserwowałam blondyna, nie odrywając od niego wzroku ani na chwilę. I też nie miałoby to żadnego znaczenia, gdybym przypadkiem nie wiedziała, kim był niepozornie wyglądający facet i jakie zwyczaje panowały między takimi ludźmi jak on.
Idiotyczne, irracjonalne wzruszenie rozlało mi się gorącem po całym wnętrzu i omal mnie nie zadławiło. Interesował mnie…! Pewnie, że mnie interesował! To nie oko kazało mi na niego zwrócić uwagę, to węch! Wygląd wyglądem, uroda urodą, a w głębi duszy musiałam mieć przeczucie, że coś w nim jest! Dobry Boże, poznać go, rozmawiać z.nim, nawiązać z nim znajomość, za wszelką cenę!…