Myśl, aczkolwiek idiotyczna, wydawała się jednak zadziwiająco słuszna i raz na nią wpadłszy, nie mogłam się jej pozbyć. Sięgnęłam po papierosa, stwierdziłam, że paczka jest pusta, zgniotłam ją, rozejrzałam się w poszukiwaniu drugiej, drugiej nie było, próbowałam myśleć dalej, ale brak papierosa denerwująco mi w tym przeszkadzał. Podniosłam się od stołu i ruszyłam na górę. Mąż chyba tylko na to czekał, bo wszedł do pomieszczenia, zaledwie je opuściłam. Zbliżył się do stołu, zapewne czegoś szukając. Przez sekundę panowała cisza.
– Barbaro!!! – usłyszałam nagle okropny, potężny ryk.
Stan, w jakim się właśnie znalazłam, sprawił, że o mało nie zleciałam ze schodów. Barbary wprawdzie nadal nie kojarzyłam ze sobą, ale ryk wstrząsnął mną niebotycznie. Przez głowę przeleciało mi, że jednak raczej wariat niż fałszywy, i zamarłam w bezruchu, kurczowo uczepiona poręczy. Mąż wystawił głowę zza drzwi.
– Barbaro…!!! – ryknął ponownie i ujrzawszy mnie tuż obok, przyciszył nieco głos, w którym dźwięczało pełne emocji ożywienie. – Słuchaj, to znakomite! Świetny wzór! Natychmiast zacznij to robić!
Udało mi się odzyskać dech i zdolność mowy.
– Zaraz – powiedziałam słabo na wszelki wypadek, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. – Przyniosę sobie papierosy. Zaraz wrócę.
Kiedy, ciężko spłoszona, ostrożnie zajrzałam znów do warsztatu, mąż stał nad zamazanym kawałkiem papieru, wyraźnie zachwycony i pełen niezwykłej energii. Zdążył już zakreślić ołówkiem fragmenty moich malowideł.
– Rozrysuj to! – zażądał stanowczo. – Połącz to z tym i z tym, to trochę rzadziej. Rzuć to paskudztwo i rób ten wzór, doskonale ci wyszedł. Już ja potrafię na tym zarobić ładne parę groszy. Świetny wzór!
Stałam obok, w milczeniu, niezdolna do niczego. O tym, że najlepsze wzory wychodziły mi zawsze z bezmyślnego mazania, wiedziałam od wieków i jego euforia wcale mnie nie zaskoczyła. Co innego gruchnęło we mnie jak grom z jasnego nieba, w mgnieniu oka zmieniając niejasne podejrzenia w granitową pewność.
Mógł przeoczyć wszystko. Mógł sobie miewać zaniki pamięci i wszelkie inne przypadłości, mógł nie zauważyć różnic między mną a Basieńką, mógł nie znaleźć nici, żelazka i miarki, mógł nie znać kacyka. Ale w żaden żywy sposób nie mógł nie poznać, że mój wzór jest podobny do wzorów jego żony jak pięść do nosa!
Basieńka, jak każdy, miała swoją manierę rysowania, całkowicie odmienną od mojej, jej liczne szkice i próbki wzorów leżały w szufladzie pod stołem. Nastąpiło właśnie to, czego zdecydowana byłam za wszelką cenę unikać, wiedząc, że musi mnę zdekonspirować bezwzględnie. Zaprojektowałam wzór po swojemu. Rysunki różnią się od siebie tak samo jak charaktery pisma, fachowiec pozna rękę od pierwszego rzutu oka, a mąż w tej tekstylnej robocie był niewątpliwie fachowcem. Musiał mieć z tym do czynienia od lat, musiał widzieć setki i tysiące wzorów. Jeśli nie zauważył, że ten nie ma nic wspólnego z twórczością Basieńki, to to mogło oznaczać tylko jedno…
Ten człowiek nigdy w życiu nie oglądał owych leżących w szufladzie rysunków i nie miał żadnego materiału porównawczego. Ten człowiek w ogóle nie znał prawdziwej Basieńki. Był z niego taki sam mąż jak i ze mnie żona…!!!
Trwałam w stanie oniemiałej zgrozy. Po dość długiej chwili udało mi się zapalić papierosa i kiwnąć głową. Przypadkowo stworzony wzór był trudny, skomplikowany i pracochłonny, ale w tym momencie gotowa byłam zgodzić się na malowanie fresków sykstyńskich na suficie, byle tylko odczepił się wreszcie, dał mi spokój i pozwolił odzyskać równowagę. Straszliwe odkrycie rzucało nowe światło na całą sytuację.
Cóż to za jakiś beznadziejnie kretyński pomysł, żebym miała grać rolę Basieńki wobec faceta, który gra rolę jej męża? Co to ma wspólnego z wielką miłością pana Palanowskiego? Co się stało z jej prawdziwym mężem i gdzież on się podziewa…? Mignęło mi w głowie, że może w paczce dla kacyka, ale nawet jeśli, to cały by się nie zmieścił, gdzież zatem reszta…?
I w ogóle po co to wszystko?! Po jakiego diabła mam się tak starannie upodabniać do Basieńki, skoro ten tutaj prawdopodobnie nigdy jej na oczy nie widział, i co panu Palanowskiemu do łba strzeliło, żeby płacić za to ciężkie pieniądze?! Co ma do tego romans, nie, odwrotnie, co ma ten facet do romansu, co go obchodzą moje gachy, skoro nie jest mężem?! Nie moje, tylko Basieńki… Wszystko jedno. Do czego może służyć taki dziwaczny, niepojęty kant? Czy ja się przypadkiem nie wrąbałam w jakiś straszliwy szwindel, którego sedna nie potrafię dojrzeć, a który grozi mi potężnym, nieuchronnym niebezpieczeństwem…?
Za co właściwie pan Palanowski zapłacił mi pięćdziesiąt tysięcy złotych…?
*
Późną nocą zakończyłam przeszukiwanie szuflad, półek i szaf, nie osiągnąwszy zamierzonego celu. Celem były zdjęcia. Jakiekolwiek zdjęcia, amatorskie albo urzędowe, takie, które każdy robi sobie co najmniej parę razy w życiu. Niemożliwe, żeby pan tego domu nie posiadał ani jednej fotografii!
Sytuacja wydawała mi się do tego stopnia niedorzeczna, że bez dowodów rzeczowych nie mogłam w nią uwierzyć. Zbyt trudno było mi wyobrazić sobie, że pan Palanowski istotnie zwariował i oprócz mnie opłacił także fałszywego męża, prezentując mu romansowe perypetie. Powątpiewając w fałszywość męża, postanowiłam znaleźć prawdziwą podobiznę pana Romana Maciejaka i porównać ją z pętającym się po mieszkaniu osobnikiem.
Znaleźć, owszem, znalazłam, nawet cały album, tyle, że z niewłaściwego okresu. Pieczołowicie poprzylepiane i zaopatrzone w podpisy w rodzaju: "Romuś, Pabianice 1938" zdjęcia prezentowały jedno i to samo niemowlę, już to ryczące nad monstrualną piłką, już to pełzające po dywanie w towarzystwie nadnaturalnych rozmiarów zajączka. Udało mi się z tego wywnioskować tylko to, że rodzice pana Romana z niewiadomych przyczyn usiłowali zaszczepić w potomku gigantomanię.
Ze szpargałów, zalegających w większym czy mniejszym stopniu każdy dom, znalazłam właściwie wszystko. Rozmaite dokumenty, rachunki, polisy PZU, pokwitowania i zaświadczenia. Brakowało tylko zdjęć. Wniosek był prosty, zdjęcia schowano specjalnie. Schowano je przede mną, a zatem to nie jest prawdziwy mąż. A skoro to nie jest prawdziwy mąż, zdjęcia Basieńki schowano z kolei przed nim, żeby nie poznał, że ja nie jestem prawdziwa żona. A zatem jeden obłąkany melanż.
Rozszalały umysł, raz rozpędzony, nie ustawał w działaniach, podsuwając mi coraz bardziej niepokojące przypuszczenia. Położyłam się spać, zgasiłam nawet światło, ale ze zdenerwowania nie mogłam zasnąć. Leżałam i myślałam, opracowując ryzykowny i desperacki sposób zdekonspirowania fałszywego męża, aż wreszcie z emocji i od papierosów zaschło mi w gardle. Postanowiłam napić się herbaty. Zapaliłam lampkę przy tapczanie, włożyłam szlafrok i ranne pantofle i cicho otworzyłam drzwi.
Wówczas usłyszałam na dole jakiś dźwięk.
Zamarłam z ręką na klamce i od razu zabrakło mi tchu. Jeszcze tylko tego było potrzeba, akurat stosowna chwila na dźwięki!… Mąż, nie wiadomo, fałszywy czy prawdziwy, spał w swoim pokoju martwym bykiem, chrapiąc jak trąba jerychońska. Dziw, że mu szyby nie brzęczały, bo przez drzwi rozlegało się zgoła ogłuszająco. Skoro chrapał tu, nie mógł być tam. Na dole owe dźwięki wydawał ktoś obcy.
Niewiele brakowało, a udusiłabym się na śmierć. Stałam nieruchomo, nasłuchując z zapartym tchem tak długo, aż mi całkowicie zabrakło powietrza. Wówczas odetchnęłam, usiłując uczynić to bezgłośnie, puściłam klamkę, przytrzymałam się poręczy i ostrożnie, na palcach, skradając się, zeszłam kilka stopni w dół.
W pokoju na dole ktoś był i coś robił. Zza drzwi padał nikły odblask światła, prawdopodobnie latarki. Nie zastanawiając się nad tym, od razu wiedziałam, że nie zamknął tych drzwi ze względu na przeraźliwe skrzypienie. W przerwach między chrapliwymi rykami męża słyszałam jakieś nikłe dźwięki, trudne do sprecyzowania i bardzo ciche. Słuch miałam w tym momencie wyostrzony jak brzytwa.