Odwinęliśmy papier i ujrzeliśmy pod nim wielkie, tekturowe pudło, całe obwiązane sznurkiem jeszcze dokładniej niż paczka z wierzchu. Zanosiło się na to, że resztę życia spędzimy na odplątywaniu.

– Nosem mi wyłazi to stadło państwa Maciejaków! – wybuczałam z irytacją przez tłumik.

– Wyjątkowo denerwujący ludzie – przyświadczył mąż niewyraźnie. – Jeżeli pod tym będzie jeszcze jeden sznurek, zostawiam wszystko i uciekam z tego domu. Uważaj teraz, weź z tamtej strony!

Ostrożnie unieśliśmy przykrywę pudła, starając się uczynić to równocześnie. Z przejęcia zrobiło mi się gorąco. W środku ukazała się deska.

Spojrzeliśmy zachłannie na nią, potem na siebie, a potem znów na nią. Deska była zwyczajna, z heblowanego drewna, zajmowała prawie całe pudło i po brzegach była utkana zgniecionym papierem toaletowym. Delikatnie, końcami palców, wyjęliśmy papier, po czym mąż ujął deskę jak śmierdzące jajko i powoli uniósł do góry.

Omal nie dostałam rozbieżnego zeza, usiłując patrzeć równocześnie na drugą jej stronę i do wnętrza pudła. Mąż trzymał deskę niczym obraz święty, kierując ją ku mnie.

– Co tam jest? – wymamrotał niecierpliwie.

Przez długą chwilę nie byłam w stanie udzielić mu odpowiedzi. Zabrakło mi tchu.

– Nie wiem – odparłam wreszcie, zapomniawszy o pudle, wyraźnie czując, że nie potrafię oderwać oczu od tego, co ujrzałam. – Sądzę, że arcydzieło dekoracyjne. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie w tym widzę, to to, że może się przyśnić.

Zaintrygowany informacją mąż wyjrzał zza deski, bezskutecznie usiłując obejrzeć ową drugą stronę. Nie udawało mu się to, wobec czego ostrożnie oparł ją o stół, odwrócił i położył. Po czym znieruchomiał, wpatrzony w nią w bezgranicznym osłupieniu.

Dziwić się było czemu, owszem. Drugą stronę deski stanowiło coś, co można było uznać za obraz w imponujących ramach, tłumaczących ciężar pakunku. Niewiarygodny bohomaz przedstawiał rycerza na koniu na tle burzowej chmury, przeciętej błyskawicą, dokładnie taką, jak ostrzegawczy znak "wysokie napięcie, nie dotykać". Rycerz miał łeb jak bania karmelicka, tępą mordę i zeza, koń zaś pysk nie wiadomo czemu podobny do rybiego i dziwnie rachityczne nóżki. Obok wyciągała w górę dłoń dziewoja w białym gieźle, wyeksponowana dla odmiany głównie w odwłoku, przy czym jej wzniesiona ręka wyrastała z popiersia. Z punktu widzenia anatomii i zoologii całość stanowiła

osobliwość zupełnie unikatową. Wrażenia potęgowały ramy, solidne niczym wał obronny, wykonane z kamienia. Ściśle biorąc z kawałków marmuru, poprzetykanego gdzieniegdzie brukowcem. Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego.

– Jak rany Boga, niech skonam, co to jest…?!!! – wycharczał mąż ze zgrozą.

– Dowód wyrafinowanych gustów kacyka – odparłam bez przekonania, usiłując ochłonąć. – Musi to być jakiś świeżo wzbogacony kolekcjoner, który pragnie otaczać się dziełami sztuki. Nie patrz na to tak zachłannie, bo ci zaszkodzi.

Mąż wydał z siebie nieartykułowany jęk i dość gwałtownie odwrócił arcydzieło plecami do góry. Niespokojnie zajrzał do pudła.

– Czy tam jest tego więcej…?

– Nie wiem, na pierwszy rzut oka widać papier…

Pod romantyczno-elektryfikacyjnym malowidłem spoczywały jakieś przedmioty, zapakowane w papier i poobtykane nim dookoła. Wyjęliśmy je ostrożnie, zaskoczeni ciężarem, zdumiewającym jak na ich rozmiary. Naszym oczom ukazały się cztery bardzo dziwne świeczniki, dwa żelazne i dwa ceramiczne, bułowate, nieforemne, zapchane mnóstwem odpustowych ozdób, jakichś kwiatków, serduszek, kokardek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Nawet nieźle pasowały do rycerza z wodogłowiem. Pod nimi znajdowała się jeszcze jedna warstwa pogniecionego papieru.

– No – powiedział mąż z powątpiewaniem. – Chyba już nic gorszego…

Podniósł papier i urwał. Wobec arcydzieła, które poraziło nasz wzrok, rycerz i świeczniki przestały się liczyć. Dopiero to się powinno przyśnić!

Ramy były takie same, z marmuru przemieszanego z brukowcem. Treść obrazu dotarła do nas dopiero po chwili. Stanowiła ją niewieścia postać w czerni, łamiąca ręce nad otwartym grobem, w którym dawała się dostrzec trumna, zawieszona, zapewne siłą nadprzyrodzoną, w powietrzu. Oba dzieła musiał stworzyć ten sam artysta, który najwidoczniej zaczynał od głowy, po czym na resztę nie starczało mu już miejsca i siły. Niewieścia postać jak obuchem uderzała obliczem. Łeb miała jeszcze większy niż rycerz, rozdziawione usta, wystające zęby, bielmo na oczach i czarne oczodoły.

Mąż konwulsyjnym ruchem zdarł gazę z twarzy i głęboko odetchnął.

– Ja tu widzę tylko jedno wytłumaczenie – oświadczył zgryźliwie. – Kacyk miał to dostać, obejrzeć, następnie przylecieć tu i dać po mordzie temu, kogo zastanie. Stąd podstęp Maciejaka.

– Dosyć drogo mu to wypadło – zauważyłam, również zdejmując ochronną maseczkę. – Przestańmy na to patrzeć, bo myśl się mąci. Nie wiem jak ty, ale ja się nie czuję usatysfakcjonowana.

– Jak to, jeszcze ci mało…?!!!

– Zależy czego. Wrażeń artystycznych mam dosyć na długo, natomiast co do wyjaśnień, czuję niedosyt. Jeśli to jest możliwe, rozumiem jeszcze mniej niż dotychczas. Po jaką cholerę ktoś przesyła komuś takie obłędne bohomazy? Na deskach półtora cala…! I te ramy…! Do czego niby to ma służyć, do spadania ze ściany na głowę?

Mąż obejrzał się na świeczniki.

– Poniekąd masz rację – przyznał. – Potwornie to wszystko ciężkie. Do walenia po łbie nawet niezłe i przynajmniej nie szkoda, jak się rozleci… Te żelazne rupiecie jeszcze rozumiem, ale te ceramiczne? Bo to przecież glina, nie?

Wzięliśmy do każdej ręki po jednym świeczniku, dzieląc się sprawiedliwie i usiłując porównać ciężar. Ręce mi opadły jednakowo.

– Na oko wydaje się to samo – powiedziałam z powątpiewaniem. – Czekaj, pozwól mi się zastanowić. Żelazo ma ciężar właściwy, o ile pamiętam, około siedem tysięcy na kilo… Chciałam powiedzieć, siedem ton na metr sześcienny. Glina, niechby nawet ubita, zaraz…

– Ubita jest na pewno – wtrącił mąż, macając świecznik.

– Chyba od tysiąc osiemset do dwóch tysięcy. Niechby nawet dwa dwieście. Te żelazne powinny być trzy razy cięższe!

Mąż ważył przez chwilę świeczniki w rękach.

– Nie są – zawyrokował stanowczo.

W milczeniu popatrzyliśmy na siebie i na niezwykłe dzieła sztuki. W kuchni państwa Maciejaków najwyraźniej w świecie zagnieździła się nieodgadniona tajemnica. Mąż ostrożnie odstawił świeczniki na stół.

– Albo jestem niedorozwinięty, albo musi w tym coś być. Coraz mniej rozumiem. Romanse odpadają, wybuchnąć to to nie wybuchnie, trujące mi się nie wydaje, poza tym, kto by to lizał…!

– I nie śmierdzi – dodałam, obwąchując artystyczne wyroby.

– No więc za co właściwie, do ciężkiej cholery, ci ludzie zapłacili sto tysięcy złotych?!!!

Poczułam się wyjałowiona umysłowo. Paczka dla kacyka niezłomnie strzegła zagadkowego sekretu, zwiększając tylko zamęt w rozważaniach. Przyszło mi na myśl, że na szczegółach dekoracyjnych może coś być napisane czy wyryte, jakiś szyfr albo kabalistyczne znaki, które pomieszają nam w głowie do reszty, ale których ewentualne istnienie należy stwierdzić. Równocześnie przypomnienie pobranego honorarium skojarzyło mi się z przyjętymi na siebie obowiązkami. Co najmniej od pół godziny powinnam już być na skwerku.

– Zostawmy to na razie – powiedziałam pośpiesznie. – Musimy to porządnie zbadać, a ja teraz nie mam czasu. Poczekaj na mnie z nowymi odkryciami, odwalę pańszczyznę i zaraz wracam…

Wlokąc się już bez pośpiechu błotnistą alejką, patrzyła: głównie pod nogi i przedmiot moich prywatnych wzruszę zobaczyłam przed sobą znienacka. Musiał mi się widoczni gwałtownie zmienić wyraz twarzy, bo blondyn spojrzą wyraźnie mnie rozpoznał i wykonał lekki ukłon. Po tym ukłonie odkryłam, co to za rodzaj faceta.

Jest taki specjalny gatunek ludzi, przeraźliwie dobrze wychowanych, gatunek zresztą nieliczny i na wymarciu. Z najstarszą i najgrubszą przekupką na bazarze rozmawiają tak, jakby to była najpiękniejsza kobieta świata. Trzeb ich znać, żeby wiedzieć, co znaczą ich rewerencje, na osobie niedoświadczonej bowiem każdy ich gest czyni wrażeń: daleko idących awansów. Stwierdziłam przynależność blondyna do rzadkiego gatunku i zrobiło mi się przyjemnie, co było pozbawione sensu. Z uwagi na tę jego piękną, antypatyczną żonę powinnam woleć, żeby był brutalem bez ogłady.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: