Myśl, jak zwykle na jego widok, wzięła ostry zakręt. Szłam dalej, pozostawiając nagle na uboczu państwa Maciejaków i kacyka i zgryźliwie, szyderczo i z żalem rozpatrując całkowitą beznadziejność zwykłych, podrywczych metod, których, oczywiście, za żadne skarby świata wobec niego nie zastosuję. Cholera. Taki blondyn, parę lat temu. Opatrzność musi mnie okropnie nie lubić, skoro zrobiła nam taki dowcip. Wykonała coś jakby specjalnie na mo. zamówienie i pokazała mi to za późno…

Wypadając z domu na ten spóźniony spacer w nerwowym pośpiechu, ubrałam się za ciepło. Włożyłam ten sam zimowy kostium co wczoraj, nie mogąc zaś znaleźć apaszki, zabrałam szalik, który mi wpadł pod rękę. Pod spodem miałam ciepłą bluzkę i sweter i razem okazało się to stanowczo za dużo. Idąc powoli, na nowo zamyślona, acz teraz już na nieco inny temat, odpięłam żakiet i rozluźniłam szalik.

Kroków za sobą nie usłyszałam, głos rozległ się tak nagle, że aż mi wszystko w środku podskoczyło.

– Przepraszam bardzo, wydaje mi się, że pani to zgubiła…

Obejrzałam się. Za mną blondyn wszechczasów trzymał w ręku jakąś szmatę. W żaden absolutnie sposób nie mogłam tak od razu wyplątać się z tego, co właśnie myślałam.

– Wykluczone – powiedziałam stanowczo. – Z żadnym gubieniem nie będę się wygłupiać. Mowy nie ma.

Blondyn wydawał się z lekka zaskoczony.

– Przepraszam, nie rozumiem. Na własne oczy widziałem, jak pani to upadło…

Stał przede mną z wyrazem subtelnego, nieopisanie uprzejmego zainteresowania. Oprzytomniałam, rozpoznając w szmacie apaszkę Basieńki, tę samą, której nie mogłam znaleźć w domu. Widocznie była w rękawie, zaczepiona samym końcem i teraz śliski jedwab zsunął mi się po plecach pod rozpiętym żakietem. Gdyby należała do mnie, zapewne wyparłabym się jej, nie mogłam jednakże rozsiewać po ugorach własności Basieńki.

– Rzeczywiście, to moje – przyznałam z niejakim oporem i nie mogąc opanować rozpędu, dodałam: – Ale nie gubiłam tego specjalnie!

Blondyn robił wrażenie nieco zdezorientowanego. Spojrzał na trzymaną w ręku szmatę, a potem znów na mnie.

– Bardzo mi przykro, nadal nic nie rozumiem. Dlaczego, na litość boską, miałaby pani gubić specjalnie to czy cokolwiek innego?

Sytuacja zrobiła się beznadziejna i nie do rozwikłania. Mogłam, oczywiście, wydrzeć mu tę apaszkę z ręki, krzyknąć: "dziękuję bardzo" i uciec, ale jakoś nie wydawało mi się to najwłaściwszym wyjściem. Mogłam wyjaśnić, co miałam na myśli, ale to było wyjście jeszcze gorsze. Poczułam się tak rozpaczliwie bezsilna, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

– No tak – powiedziałam, całkowicie wbrew chęciom i zamiarom. – Gdyby nie to, że i tak nie było nic do stracenia, poszłabym się teraz utopić. Jakie to szczęście, swe drogą, że nie spotkałam pana dziesięć lat temu!

– Zapewne ma pani rację, ale czy można spytać, dlaczego pani tak uważa?

– Byłam wtedy młoda, głupia i pełna subtelnych uczuć jako ten pączek na przymrozku. Czy może kiełek, wszystko jedno. Wyrwanie się z czymś takim zmroziłoby mi duszę nieodwracalnie.

– Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, że mówi pani rzeczy wymagające wyjaśnienia?

– Niedokładnie. Widzi pan, rzecz w tym, że była śmiertelnie zamyślona, między innymi właśnie na temat gubienia różnych rzeczy. Chyba mi się coś pomieszało.

– No dobrze, a co ma do tego ta zamrożona dusza?

Z rezygnacją pomyślałam, że nie wybrnę z tego. Zadawał pytania w sposób bezwzględnie wymagający odpowiedzi, mnie zaś wychodziło zupełnie co innego, niż sobie życzyłam. Poddałam się.

– Niech pan odda tę szmatę – powiedziałam, wyjmując mu z ręki apaszkę Basieńki. – Żeby potem nie było, że trzymały pana jakieś czynniki materialne. Gdybym chciała wytłumaczyć panu, o co mi chodzi, w sposób zrozumiały i w miarę możności dyplomatycznie, musiałabym ględzić godzinę. A przysięgnę, że pan nie ma czasu!

– A gdyby pani spróbowała niedyplomatycznie…?

Niepojętym dla mnie sposobem ruszyliśmy dalej na tę przechadzkę razem.

– Dziwię się, że chce pan wyjaśnić te wszystkie brednie, które mi się wyrwały – powiedziałam z niesmakiem. – Nie wszystko panu jedno?

– Nie. Jeżeli ktoś mówi do mnie zaskakujące brednie… Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny, ale pani sama tak to określiła… to muszę poznać ich przyczyny i cel. Lubię zrozumieć zachodzące wokół mnie zjawiska.

– Bardzo uciążliwe upodobanie. Ma pan za dużo czasu.

– Przeciwnie, mam za mało czasu.

– To co pan, w takim razie, robi na tym skwerku?

– Usiłuję wydrzeć z pani wytłumaczenie rzadko spotykanej reakcji na odzyskanie zgubionego przedmiotu.

Zdenerwował mnie ten upór.

– To nie była reakcja na przedmiot, tylko reakcja na pana – powiedziałam z irytacją. – Co pan sobie wyobraża, że ja sobie wyobrażam, że pan nie wie, jak pan wygląda?!…

Jak było do przewidzenia, zgłupiałam do reszty i wygłosiłam wszystko to, od czego z największą starannością usiłowałam się powstrzymać. Ciężkiej pretensji, nie wiadomo, do niego czy do losu, nie starałam się nawet ukrywać.

– No dobrze – zgodził się. – Załóżmy, że ma pani rację, chociaż moim zdaniem bardzo pani przesadza. Ale nie rozumiem, w czym pani przeszkadza mój wygląd.

– W czepianiu się pana – wyjaśniłam. – Nie mogę się czepiać człowieka, któremu nosem wychodzą czepiające się go kobiety. Dla mnie jest pan nieopisanie atrakcyjny w zupełnie innym sensie.

Od tego innego sensu skołowaciałam całkowicie, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę mu zdradzić ani swoich spostrzeżeń, ani przyczyn, dla których taki facet jak on jest dla mnie bezcenny. Moja namiętność do sensacji, zagadek i tajemnic musiała pozostać nieuzasadniona, bo jakże miałam mu powiedzieć, że ja to wszystko piszę, ja nic nie piszę, ja jestem Basieńka, użeram się z mężem i robię wzory na tkaniny! Niesłychanie trudno było go zbić z tematu, na domiar złego podobał mi się coraz bardziej, odnosiłam wrażenie, że ja mu się podobam coraz mniej, sobie podobałam się również coraz mniej i ogólnie biorąc zapadłam się w jakieś grzęzawisko umysłowe, z którego wydobyć mnie już nie mogła żadna ludzka siła.

– Z tego, co pani mówi, wynika, że lubi pani tajemnicze wydarzenia – powiedział tonem, w którym dawał się wyczuć jakby odcień nagany. Zdziwiło mnie to, a jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że z tego, co mówię, w ogóle dla niego coś wynika.

– Lubię – przyświadczyłam. – A pan nie?

– Nie. Nie widzę w nich nic przyjemnego. Zazwyczaj bywają bardzo męczące.

– Możliwe, ale męczyć się też lubię. To się nawet szczęśliwie składa, bo przez całe życie spotykają mnie rozmaite sensacyjne idiotyzmy, nieznośne dla normalnych ludzi. Jest to tak nagminne, że zbyt długi spokój zawsze mi się wydaje podejrzany.

– I jeszcze pani mało? Jeszcze ma pani nadzieję na więcej?

– Oczywiście! Rozrywek nigdy za wiele, a spokojne życie odbiera mi inwencję i dobry humor.

– Wygląda pani na osobę, której nigdy nie brakuje inwencji i dobrego humoru…

– Skąd pan wie, jak wyglądam, skoro widuje mnie pan tutaj po ciemku?

– A skąd pani wie, jak ja wyglądam? Poza tym wystarczy zamienić z panią kilka słów, żeby rozpoznać pewne pani cechy nawet w egipskich ciemnościach. Rzadko się spotyka osoby tak pełne życia jak pani.

– Mówi pan to w taki sposób, jakby uważał pan to za gigantyczną wadę – zauważyłam krytycznie. – Aktywność charakteru zawsze wydawała mi się zaletą.

– Mnie również. Możliwe, że dostrzegła pani w moim tonie pewną dezaprobatę, bo mówiąc to, myślałem równocześnie o sposobach wydatkowania takiej energii i aktywności. Sposobach, które prowadzą niekiedy do dość ponurych rezultatów…

Miałam wrażenie, że w kotłujący się we mnie chaos wdarło się nagle jakieś ostrzegawcze światło. Na litość boską, co on mówi?! Co on ma na myśli?! Wie o aferze państwa Maciejaków czy co…?!

Znienacka zalęgło się w mojej duszy kretyńskie przeświadczenie, że on wie, że nie jestem Basieńką, zna tajemnicę całego przedsięwzięcia i daje mi to do zrozumienia. Ma z tym coś wspólnego, nie wiadomo co, chociaż wiadomo przecież, czym jest, to znaczy, nie wiadomo, czym jest, to znaczy, nie wiadomo, co w tym robi, to znaczy wiadomo, oczywiście, co w tym robi…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: