Zaplątałam się gruntownie we własnych przeświadczeniach i w tym, co wiadomo i czego nie wiadomo. Kim on, do diabła, w ogóle jest i czym, czymś przecież musi być…
– Kim pan właściwie jest? – spytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Przypadkiem nie dziennikarzem?
– Owszem – odparł bardzo spokojnie. – Jestem dziennikarzem.
Sztuka myślenia była mi chwilowo całkowicie niedostępna. Coś mnie pchało takiego, co wiedziałam, że powinnam opanować, ale nie byłam w stanie.
– I czym jeszcze? Milczał przez chwilę.
– Czym jeszcze? Na przykład rybakiem.
– Czym, proszę…?
– Rybakiem.
Gdzieś, w jakichś zakamarkach świadomości, mignęło mi, że każdy normalny człowiek spytałby, dlaczego, u diabła, miałby być czymś jeszcze. On odpowiada tak, jakby to było naturalne…
– Jakim rybakiem? – spytałam nieufnie. – Takim, co stoi nad Wisłą i moczy w wodzie patyk?
– To jest wędkarz. Zwyczajnym rybakiem, takim, co wypływa na połów i łowi ryby w morzu.
– Ma pan dość rozbieżne zawody… Jest pan może czymś jeszcze?
– Możliwe. Mam bardzo rozległe zainteresowania. Szczególnie mocno interesują mnie konsekwencje nieprzemyślanych i nieobliczalnych czynów, wynikających z nadmiaru nie uporządkowanej energii.
– I stara się pan im przeciwdziałać?
– Staram się, jak mogę.
– To ma pan dosyć dużo roboty…
– A owszem, nie można narzekać. Straszliwe coś pchało mnie dalej.
– I siłą rzeczy musi się pan wplątywać w rozmaite głupie wydarzenia – ciągnęłam ostrożnie. – Zapewne sensacyjne i tajemnicze? I ma pan już tego po dziurki w nosie i wolałby pan święty spokój?
– Zupełnie nieźle pani to określiła. Może w pewnym uproszczeniu, ale dość trafnie.
– Stanowi pan zatem przeciwieństwo mnie. Ja mam nie dosyć i nie wolę świętego spokoju…
– I dlatego wdaje się pani we wszystko, co tylko pani wpadnie pod rękę?
Wrosłam w alejkę. Staliśmy pod latarnią naprzeciwko siebie. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym uprzejmego zainteresowania, z twarzą kamiennie spokojną. Zamiast wysilić umysł, rozgryźć, zrozumieć, odgadnąć, co znaczy to, co słyszę, zrozumiałam i odczułam tylko jedno: że on patrzy nie na mnie, a na twarz Basieńki. Na tę kretyńską grzywkę, na idiotyczny pieprzyk, na agresywne brwi i usta przeciwko światu…
Pierwsze, co mi się udało wreszcie pomyśleć, to to, że moje zidiocenie jest absolutnie bez granic i nie ma na nie siły. Następnie sprecyzował mi się pogląd, że zawsze przyjemniej jest mieć przeciwnika w takim, jak ten, niż w jakiejś niewydarzonej pokrace. Następnie nabrałam wątpliwości, czy on istotnie jest moim przeciwnikiem. Następnie zdecydowałam się kontynuować rolę i ukryć prawdę, której przez moment omal nie wyjawiłam.
– Skąd pan wie, w co ja się wdaję? – spytałam z urazą.
– Znikąd nie wiem. Domyślam się na podstawie tego, co słyszę od pani…
W oczach mignął mu nagle błysk rozbawienia i w jakiś przedziwny sposób atmosfera uległa radykalnej odmianie. Gniotący mnie ciężar gdzieś się ulotnił bezpowrotnie, chociaż dopiero teraz uprzytomniłam sobie, że przez cały wieczór w ogóle nie panuję nad sytuacją. Wszystko dzieje się niezależnie ode mnie. Jedyne, czego dokonałam własnym wysiłkiem, to odstrzał nie tyle może byka, ile cielątka, polegający na tym, że gruntownie wyszłam z roli Basieńki i już nie sposób teraz do niej wrócić. Małe co prawda to cielątko, ale nie wiadomo, czy nie urośnie, bo zostawiłam z niej tylko twarz…
Dość mgliście wydawało mi się, że czas leci,, w nogach czułam jakieś potworne, niezliczone kilometry, tematy rozmowy lęgły się same i mnożyły jak króliki na wiosnę i miałam wrażenie, że znam tego człowieka od nieskończonych lat. Przestałam się mieć na baczności, przytomności umysłu starczyło mi tylko na protest przeciwko odprowadzaniu mnie dalej niż do skraju skwerku i wreszcie, na zakończenie czarownego wieczoru, strzeliłam przodownika stada.
Mianowicie odruchowo wyciągnęłam rękę na pożegnanie. I, oczywiście, on mi się przedstawił.
– Rajewski – powiedział wyraźnie i uprzejmie.
– Chchchch… – powiedziałam, usiłując w panice przetworzyć te pierwsze litery na cokolwiek, chrypkę, kaszel, charkot, dławienie się, wszystko, byle nie Chmielewska!!!
Maciejakowa nie przeszła mi przez gardło. Pełna odrazy do samej siebie, zdecydowana zwrócić panu Palanowskiemu jego parszywe pięćdziesiąt tysięcy, poprzestałam na niewyraźnym mamrotaniu…
*
Mąż czekał w salonie, zdenerwowany do szaleństwa.
– O jak rany, myślałem, że wpadłaś pod samochód! – wrzasnął z irytacją na mój widok. – Marsze jesienne odbywasz czy co?! Czekam tu na ciebie jak na rozpalonym ruszcie, za cholerę nie wiem, co robić, draka jak stąd do Ameryki, wiem już wszystko!!!
Przestawienie na inne tory nadwyrężonych nieco i rozanielonych władz umysłowych wymagało ode mnie bardzo długiej chwili i herkulesowego wysiłku. O paczce dla kacyka zapomniałam na śmierć i w pierwszym momencie w ogóle nie rozumiałam, co on mówi i o co mu chodzi.
– Co ci się… – zaczęłam z lekkim przestrachem.
– Chodź!!! – przerwał mi i złapawszy mnie za rękę, powlókł do kuchni. – Zobacz sama! Odkryłem nieziemski kant! Ja jestem chemik!
Nie pojmowałam, co to ma do rzeczy, że on jest chemik, aż ujrzałam rezultaty jego działalności. Własność kacyka spoczywała na kuchennym stole w pożałowania godnym stanie. Kamienne ramy obrazów były częściowo obłupane, z rycerza na desce sterczały drzazgi, a pozbawione odpustowych ozdób świeczniki robiły wrażenie nadgryzionych.
– Spójrz! – zawołał mąż gorączkowo. – Poszłaś, nie miałem co robić, obejrzałem to dokładniej. To jest takie żelazo i taka glina jak ja jestem chińska róża! Marmur, co to jest marmur, to jest, chodzi mi o ten sztuczny marmur, jak to się nazywa, słupy, ściany ze sztucznego murmuru…?
– Stiuki – odparłam odruchowo.
– Stiuki, ile to waży? Tyle co marmur?
– Coś ty, marmur to kamień, a stiuki to gips. Ze dwie tony różnicy…
– No właśnie, tymi stiukami nadrobili, chała nie marmur! Świeczniki dmuchane!
Przeraziłam się, że od czegoś zwariował.
– Uspokój się, mów po kolei! – zażądałam, wydzierając mu rękę. – Może ci zrobić zimny kompres na głowę, może napij się wody… Nic nie rozumiem, jakie dmuchane, jakie stiuki?!
– No przyjrzyj się, nie oślepłaś chyba na tym spacerze? Przyjrzałam się sponiewieranym szczątkom, wciąż nie
wiedząc, co powinnam zobaczyć, i nie mogąc się pozbyć wrażenia, że mój wspólnik wpadł w obłęd i w ataku szaleństwa obgryzał świeczniki. Wspólnik stał nade mną jak kat i ziajał z przejęcia. Ujrzałam odpiłowany kawałek żelaza, ujrzałam rozdłubane odrobiny pseudomarmuru, ostrożnie wzięłam do ręki nadgryzioną skorupę i zajrzałam do wyskrobanej dziury. Wydało mi się, że coś w niej błyska.
– Tam coś jest? – spytałam nieufnie.
Mąż kiwnął głową tak, że o mało mu nie odpadła.
– Złoto. Autentyczne złoto, jak w pysk strzelił. We wszystkich.
Osłupiałam na nowo. Obejrzałam pozostałe świeczniki, obejrzałam uszkodzoną ramę rycerza, zajrzałam pod drzazgi deski. Nie była to prawdziwa, pełna deska, drewno stanowiło cienką warstwę, w środku również coś się znajdowało. Odchyliłam rycerza bardziej, mąż poświecił latarką, pod bohomazem błysnęły szlachetne kruszce i kamienie.
– Niech pęknę, wygląda jak ikona! – stwierdziłam ze zdumieniem. – Upchana drogimi kamieniami i chyba stara!
– Ikona, jak byk! – przyświadczył mąż z zapałem. – Złoto i dzieła sztuki w ordynarnym opakowaniu. Rozumiesz co z tego?
Rycerz uszczypnął mnie w palec, dzięki czemu zyskałam pewność, że mi się to nie śni. Obejrzałam osobliwości jeszcze raz i usiadłam na krześle, wyraźnie czując, że od tego powinnam była zacząć.
– Zapal gaz – zażądałam. – To jest poważna sprawa i ja się muszę napić herbaty. Trzeba się zastanowić.
– Śmierdzi szwindlem – zawyrokował mąż, posłusznie dolewając wody do czajnika. – Nie wiem, co to jest ten kacyk, ale podejrzewam aferę i wychodzi mi, że my tu mamy robić za ofiary. Podrzucili nam to, całkiem pewni, że nic nie zrobimy i będzie leżało. Lada chwila przyleci milicja, weźmie nas za kuper…