Rozdział 8
W nadchodzących dniach, ilekroć Myron wspominał tę chwilę, sposób, w jaki Aimee uśmiechnęła się, pomachała mu i znikła w mroku, zastanawiał się, co wtedy czuł: niepokój, jakieś podświadome mrowienie, ostrzegające go, że coś tu jest nie tak?
Nie sądził, żeby tak było. Jednak nie mógł sobie przypomnieć. Odczekał w tym zaułku jeszcze dziesięć minut. Nic się nie stało.
W tym czasie ułożył plan.
Odnalezienie drogi powrotnej zabrało mu trochę czasu. Przyjechał tu pilotowany przez Aimee, ale może powinien rozrzucić w tym labiryncie trochę okruszków, znacząc sobie drogę. Teraz przez dwadzieścia minut szukał jej metodą prób i błędów, aż napotkał Paramus Road, którą dojechał do głównej drogi, Garden State Parkway.
Teraz jednak wcale nie zamierzał wracać do swojego nowojorskiego mieszkania.
Był sobotni wieczór – no, raczej już niedzielny ranek – i gdyby zamiast tam pojechał do swojego domu w Livingston, mógłby nazajutrz rano zagrać w kosza, zanim wyruszy na lotnisko i wsiądzie w samolot do Miami.
Myron wiedział, że ojciec Aimee, Erik, zawsze w niedzielę rano grywa w kosza.
Taki był ten naprędce ułożony, żeby nie powiedzieć żałosny, plan Myrona.
W ten sposób wcześnie rano – w istocie za wcześnie – Myron wstał, włożył szorty i koszulkę, odkurzył stare ochraniacze na kolana, po czym pojechał do sali gimnastycznej Heritage Middle School. Zanim wszedł do środka, spróbował zadzwonić na komórkę Aimee. Natychmiast włączyła się poczta głosowa i usłyszał jej wesoły, dziewczęcy głos, który zakończył komunikat słowami: „Zostaw wiadomość”.
Już miał schować telefon, gdy ten zabrzęczał mu w dłoni. Myron spojrzał na wyświetlacz. Numer zastrzeżony.
– Halo?
– Jesteś skurwielem. – Głos był stłumiony i niewyraźny. Brzmiał jak głos młodego człowieka, ale Myron nie był tego pewien. – Słyszysz mnie, Myron? Skurwielem. I zapłacisz za to, co zrobiłeś.
Tamten rozłączył się. Myron wystukał gwiazdkę, szóstkę oraz dziewiątkę i zaczekał na odpowiedź. Głos z taśmy mu ją podał. Miejscowy kierunkowy, ale numer zupełnie mu nieznany. Myron zatrzymał samochód i zanotował ten numer. Sprawdzi go później.
Kiedy wszedł do budynku swojej dawnej szkoły, jego wzrok przez chwilę oswajał się ze sztucznym oświetleniem, ale zaraz pojawiły się znajome kontury. W sali gimnastycznej unosił się zapach stęchlizny, typowy dla każdej szkolnej sali gimnastycznej. Ktoś kozłował. Kilku chłopców zaśmiewało się z czegoś. Te odgłosy też były mu dobrze znane.
Myron nie grał od kilku miesięcy, ponieważ nie lubił takich amatorskich meczów między drużynami złożonymi z urzędników. Koszykówka jako gra nadal wiele dla niego znaczyła. Kochał ją. Uwielbiał dotykać piłki czubkami palców, czuć jej chropowatą powierzchnię przed rzutem, patrzeć, jak zatacza łuk, lecąc do kosza, widzieć, jak wiruje, szykować się do skoku, zajmować pozycję do rzutu. Lubił podejmować błyskawicznie decyzję – przejście, odbicie, rzut – wykorzystywać trwającą zaledwie ułamek sekundy lukę w obronie oraz to, jak świat zwalnia swój bieg, żebyś mógł wsadzić piłkę do kosza.
Uwielbiał to wszystko.
Natomiast nie lubił zachowania mężczyzn w średnim wieku. W sali gimnastycznej roiło się od panów świata, supersamców, którzy oprócz posiadania dużego domu, wypchanego portfela i sportowego wozu będącego przedłużeniem penisa musieli jeszcze pokonać kogoś w czymkolwiek. Myron za młodu też lubił rywalizację. Może nawet za bardzo. Miał świra na punkcie zwyciężania. Nauczył się, że nie zawsze pragnienie, a raczej potrzeba, okazania się lepszym jest zaletą, chociaż często odróżnia bardzo dobrych od wielkich, a półprofesjonalistów od zawodowców.
Jednak wyrósł z tego. Niektórzy z tych facetów – z pewnością mniejszość, ale i tak sporo – nie wyrośli.
Widząc Myrona, który kiedyś grał w NBA (nieważne, że krótko), traktowali to jako szansę udowodnienia swojej męskości. Nawet teraz, chociaż większość z nich była już dobrze po czterdziestce. A kiedy brakuje umiejętności, lecz serce wciąż jest spragnione chwały, rezultaty bywają opłakane.
Myron przemknął wzrokiem po sali i znalazł powód swojej wizyty.
Erik rozgrzewał się przy koszu na drugim końcu sali. Myron podbiegł do niego i przywitał się.
– Erik, jak leci?
Erik odwrócił się i uśmiechnął.
– Dzień dobry, Myronie. Miło cię tu widzieć.
– Zwykle nie jestem rannym ptaszkiem – rzekł Myron.
Erik rzucił mu piłkę. Myron wykonał rzut. Piłka z brzękiem odbiła się od obręczy.
– Długa noc? – spytał Erik.
– Bardzo.
– Marnie wyglądasz.
– O rany, dzięki – odparł Myron. I zaraz dodał: – Jak leci?
– Dobrze, a tobie?
– Też.
Ktoś coś krzyknął i dziesięciu facetów wybiegło na środek boiska. Taki tu był zwyczaj. Jeśli chciałeś grać w pierwszej grupie, musiałeś być jednym z pierwszych dziesięciu przybyłych. David Rainiv, błyskotliwy matematyk i wiceprezes jednej z pięciuset najbardziej dynamicznych firm w kraju, zawsze zestawiał składy drużyn. Miał dar oceny umiejętności i tworzenia wyrównanych zespołów. Nikt nie kwestionował jego decyzji. Były ostateczne i wiążące.
Rainiv podzielił zespoły. Przeciwnikiem Myrona był dwumetrowy młodzieniec. Dobrze. Teoria o napoleońskim kompleksie ludzi niskiego wzrostu może i jest dyskusyjna, ale nie na boisku. Mali faceci lubią dokopać dużym, wykazać się w sposób zazwyczaj zarezerwowany dla większych.
Niestety, dwumetrowy chłopak grał agresywnie i brutalnie. Był dobrze zbudowany i silny, ale nie miał talentu. Myron starał się zachować dystans, ponieważ pomimo kontuzji kolana i wieku mógł go ogrywać, jak chciał. I przez pewien czas robił to. Przychodziło mu to zupełnie naturalnie. Trudno mu było odpuścić. W końcu jednak przyhamował. Musiał przegrać. Do sali przyszło więcej chętnych. Zwycięzcy zostaną na parkiecie. Myron chciał zejść z boiska, żeby porozmawiać z Erikiem.
Tak więc po pierwszych trzech wygranych meczach, Myron doprowadził do przegranej.
Jego koledzy z drużyny nie byli zadowoleni, kiedy potknął się, w wyniku czego przegrali mecz. Teraz musieli usiąść na ławkach i czekać. Narzekali przez chwilę, ale pocieszali się tym, że tak dobrze im szło. Jakby to miało jakieś znaczenie.
Oczywiście Erik miał butelkę wody. I szorty dobrane pod kolor koszuli. Jego buty były idealnie zasznurowane. Skarpetki kończyły się na tej samej wysokości nad kostkami obu nóg, identycznie zrolowane. Myron napił się wody z tryskawki i usiadł obok niego.
– Co u Claire? – spróbował nawiązać rozmowę.
– Dobrze. Teraz ćwiczy jogę i pilatesa.
– Ach tak?
Claire zawsze coś ćwiczyła. Miała za sobą aerobik Jane Fondy, tae bo, soloflex.
– Właśnie tam poszła – dodał Erik.
– Poćwiczyć?
– Tak. Raz w tygodniu chodzi na szóstą trzydzieści.
– O rany, to wcześnie.
– Wcześnie wstajemy.
– Ach tak? – Myron dostrzegł okazję i skorzystał z niej. – A Aimee?
– Co Aimee?
– Ona też wcześnie wstaje? Erik zmarszczył brwi.
– Rzadko
– Ty jesteś tutaj – rzekł Myron – a Claire na ćwiczeniach. Gdzie jest Aimee?
– Minioną noc spędziła u koleżanki.
– Ach tak?
– Nastolatki – powiedział Erik, jakby to wszystko wyjaśniało.
Może wyjaśniało.
– Kłopoty?
– Nie masz pojęcia.
– Ach tak?
„Ach tak”, któryś raz z rzędu. Erik nic nie powiedział.
– Jakiego rodzaju? – zapytał Myron.
– Rodzaju?
Myron miał ochotę znów powiedzieć „ach tak”, ale bał się popaść w monotonię.
– Kłopoty. Jakiego rodzaju?
– Nie wiem, czy rozumiem.
– Czy jest ponura? – powiedział Myron, siląc się na nonszalancki ton. – Nie słucha? Siedzi do późnej nocy, olewa szkołę, spędza zbyt wiele czasu, buszując po Internecie?
– Wszystko razem – rzekł Erik, ale z jeszcze większym namysłem dobierając słowa. – Dlaczego pytasz?
Pora na odwrót, pomyślał Myron.
– Po prostu podtrzymuję rozmowę.
Erik zmarszczył brwi.
– Tutaj rozmowy to zazwyczaj narzekania na miejscowe drużyny.
– To nic takiego – rzekł Myron. – Po prostu…
– Po prostu co?
– To przyjęcie w moim domu…
– Co z nim?
– Sam nie wiem, na widok Aimee zacząłem myśleć o tym, jak trudny jest okres dojrzewania.
Erik zmrużył oczy. Na boisku ktoś zawołał „faul”, a ktoś inny zaczął protestować.
– Nawet cię nie dotknąłem! – krzyknął wąsaty facet z ochraniaczami na łokciach.
Potem posypały się epitety, z tego gracze w kosza nigdy nie wyrastają.
Erik nadal nie odrywał oczu od boiska.
– Czy Aimee powiedziała ci coś? – zapytał.
– Na przykład co?
– Cokolwiek. Przypominam sobie, że siedziałeś chwilę w suterenie z nią i Erin Wilder.
– Zgadza się.
– O czym rozmawialiście?
– O niczym. Dopytywały się, jak często sprowadzałem do swojego pokoju dziewczyny.
Teraz on popatrzył na Myrona. Ten miał ochotę odpowiedzieć mu takim samym spojrzeniem, ale powstrzymał się.
– Aimee bywa – rzekł Erik – buntownicza.
– Jak jej matka.
– Claire?- Erik zamrugał. – Buntownicza? Człowieku, powinieneś nauczyć się trzymać język za zębami.
– W jaki sposób?
Myron spróbował dyplomatycznej odpowiedzi.
– To pewnie zależy od tego, co uważa się za buntownicze. Erik jednak nie dał mu się wywinąć.
– A co ty za takie uważasz?
– Nic. To zdrowe. Claire miała ikrę.
– Ikrę?
Zamknij się, Myronie.
– Wiesz, co chcę powiedzieć. Ikrę. W dobrym sensie. Kiedy ją poznałeś – kiedy zobaczyłeś ją pierwszy raz – co cię w niej pociągało?
– Wiele rzeczy – odparł Erik. – Jednak ikra nie była jedną z nich. Znałem wiele dziewczyn, Myronie. Są takie, które chcesz poślubić, i takie, które chcesz tylko… no wiesz.
Myron kiwnął głową.
– Claire była jedną z tych, które chce się poślubić. To była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, kiedy ją poznałem. Tak, wiem, jak to brzmi. Jednak ty byłeś jej przyjacielem. Wiesz, o czym mówię.
Myron starał się zachować nieprzenikniony wyraz twarzy.