Przypomniał sobie iguany, które porykiwały na nich na schodach muzeum. Tak jak w umyśle Keransa zatarła się różnica pomiędzy ukrytą i bezpośrednią treścią snu, tak też zniknęły podziały na rzeczywistość i nadrzeczywistość w świecie zewnętrznym. Widma niezauważalnie przechodziły z koszmarów w rzeczywistość i z powrotem, tak że nie można było już odróżnić ziemskiego i psychicznego krajobrazu, podobnie jak kiedyś w Hiroszimie, Oświęcimiu, na Golgocie i w Gomorze.
– Alan, pożycz mi może te budziki Hardmana. Albo jeszcze lepiej, przypomnij mi, żebym zażył dzisiaj wieczorem luminal – poprosił Bodkina, choć nie był wcale przekonany o skuteczności działania wspomnianych środków.
– Nie rób tego – przestrzegł go stanowczo Bodkin. – Chyba że chcesz podwoić intensywność marzeń sennych. Tamę snom położyć mogą wyłącznie resztki systemu kontroli twojej świadomości. – Bodkin zapiął bawełnianą marynarkę, otulającą jego nagą pierś. – Zresztą, tak naprawdę to nie był żaden sen, Robercie, tylko pradawne wspomnienie organiczne, liczące całe milionolecia.
Bodkin wskazał krawędź dysku słońca, wschodzącego za lasami skrzypów i paproci.
– To obudziły się wrodzone mechanizmy uruchamiające pamięć biologiczną, wszczepioną twojej cytoplazmie przed milionami lat. Rozdymające się słońce i coraz wyższa temperatura prowadzą cię wstecz, w dół kolejnych poziomów rdzeniowych, ku zatopionym oceanom, zanurzonym pod najniższymi pokładami twojej podświadomości, ku całkowicie nowej strefie jaźni neuronicznej. To transferencja lędźwiowa, biopsychiczna pamięć absolutna. My rzeczywiście pamiętamy te bagna i laguny. Już za kilka dni przestaniesz bać się snów, pomimo ich powierzchownej grozy. To właśnie przez te sny Riggs dostał rozkaz wyjazdu.
– Pelikozaur? – zapytał Kerans.
Bodkin skinął głową.
– Dowcip obrócił się przeciwko nam. W Byrd nie potraktowali naszego raportu dosłownie, ponieważ nasz pelikozaur nie był wcale pierwszy, o którym im doniesiono.
Na schodkach rozległy się kroki, które następnie skierowały się raźno na blaszany pokład. Po chwili pułkownik Riggs, świeżo ogolony i już po śniadaniu, pchnął podwójne, wahadłowe drzwi.
Machnął im na powitanie pałką, przyglądając się śmietnisku nie pozmywanych naczyń i swoim dwum podwładnym, rozpartym wygodnie na krzesłach.
– Boże, ale tu chlew. Dzień dobry, panowie. Mamy przed sobą dzień pełen roboty i pora zabrać już łokcie ze stołu. Ustaliłem godzinę wyjazdu na dwunastą w południe jutrzejszego dnia, a od dziesiątej musimy znajdować się w stanie pełnej gotowości. Nie chcę marnować paliwa, więc wszystko co się da wyrzućcie za burtę. Dobrze się czujesz, Robercie?
– Doskonale – odparł bezbarwnie Kerans, prostując się na krześle.
– Miło mi to słyszeć. Masz nieco szklany wzrok. No, dobra. Jeśli chcesz poprosić mnie o kuter, żeby ewakuować się z hotelu…
Kerans słuchał go machinalnie, przyglądając się słońcu, wschodzącemu pysznie za plecami gestykulującego pułkownika. Całkowicie dzieliło ich teraz to, że Riggs nie śnił lagunowego snu i że nie odczuł jego potężnej, halucynacyjnej mocy. Pułkownik wciąż pozostawał posłuszny rozumowi i logice, uwijając się z pakietem instrukcji w ręku w swoim zredukowanym, nieistotnym świecie, niczym pszczoła robotnica, powracająca do rodzinnego ula. Po kilku minutach Kerans zaczął zupełnie ignorować Riggsa, wsłuchując się w głębokie, podprogowe dudnienie w uszach. Na wpół przymknął oczy, żeby lepiej widzieć lśniącą, cętkowaną powierzchnię jeziora pod mrocznym nawisem stołu.
Bodkin, siedzący naprzeciwko z rękami skrzyżowanymi na brzuchu, zdawał się robić to samo. Ile razy przedtem podczas ich niedawnych rozmów znajdował się myślami wiele mil stąd?
Kiedy Riggs wyszedł, Kerans ruszył jego śladem do drzwi.
– Oczywiście, pułkowniku, wszystko będzie gotowe na czas. Dziękujemy za odwiedziny.
Ale gdy kuter ruszył już w poprzek laguny, Kerans wrócił zaraz na swoje krzesło. Przez kilka chwil obaj mężczyźni przyglądali się sobie uważnie. Na zewnątrz owady odbijały się od drucianej siatki, a słońce wznosiło się na niebie coraz wyżej. W końcu odezwał się Kerans.
– Alan, ja nie wiem, czy stąd wyjadę.
Bodkin nie odpowiedział. Wyciągnął papierosy, zapalił jednego ostrożnie, a potem rozparł się na krześle i spokojnie wdychał dym.
– Czy wiesz, gdzie jesteśmy? – zapytał po chwili. – Wiesz, jak się nazywa to miasto?
Kerans potrząsnął przecząco głową, a Bodkin powiedział:
– Jego część nazywała się kiedyś Londynem. To niezbyt istotne, ale dziwnym trafem tutaj się urodziłem. Wczoraj popłynąłem łódką na teren dawnego uniwersytetu, który jest teraz plątaniną małych strumieni, i odnalazłem laboratorium, gdzie uczył niegdyś mój ojciec. Wyjechaliśmy stąd, kiedy miałem sześć lat, ale pamiętam, że pewnego dnia odwiedziłem tutaj ojca. Kilkaset jardów dalej było planetarium, widziałem tam kiedyś jakieś widowisko filmowe, jeszcze zanim wymontowano projektor. Kopuła tej budowli stoi do dziś, znajduje się jakieś dwadzieścia stóp pod wodą. Wygląda jak gigantyczna muszla, porośnięta wodorostami, prosto z kart Wodnych dzieci. To dziwne, ale kiedy spojrzałem na ten budynek, wróciło do mnie całe moje dzieciństwo. Prawdę mówiąc, przedtem właściwie wszystko zapomniałem… Człowiekowi w moim wieku pozostają już tylko wspomnienia wspomnień. Odkąd stąd wyjechaliśmy, nasza rodzina zaczęła prowadzić wyłącznie wędrowny tryb życia, w pewnym sensie więc to miasto jest jedynym domem, jaki miałem… – Bodkin urwał nagle, a na jego twarzy nieoczekiwanie pojawiło się zmęczenie.
– Mów dalej – powiedział spokojnie Kerans.
Rozdział VI. Zatopiona arka
Obaj mężczyźni poruszali się po pokładzie szybko i bezszelestnie dzięki miękkim podeszwom butów, których nie było słychać na metalowych płytach. Nad ciemną powierzchnią laguny wisiało białe, nocne niebo, na którym tkwiło nieruchomo kilka kłębów chmur, przypominających śpiące galeony. Nad wodą płynęły z dżungli ciche dźwięki nocy. Od czasu do czasu rozlegał się szwargot małp albo odległe krzyki iguan, siedzących w swoich kryjówkach w zatopionych biurowcach. Na linii wody roiły się miriady owadów, rozlatujących się chwilami na wszystkie strony, kiedy bazą kołysały kręgi fal, uderzające o skośny kadłub statku.
Kerans zaczął zrzucać cumy, wykorzystując ruch fal, aby ściągnąć pętle ze rdzewiejących pachołków. Kiedy stacja powoli i chwiejnie odsunęła się, spojrzał z niepokojem ku górze, na ciemny kadłub bazy. Jego oczom stopniowo ukazały się nad górnym pokładem trzy łopatki śmigła helikoptera, a potem lekkie śmigło tylne. Odczekał chwilę, zanim rzucił ostatnią cumę, aż wreszcie Bodkin dał mu z mostka znak, że wszystko jest w porządku.
Lina napięła się ze zdwojoną siłą i Kerans potrzebował jeszcze kilku minut, żeby ściągnąć metalową pętlę z haczykowatego dzioba pachołka. Uderzające o kadłub fale dały mu kilka cali luzu i stacja, a po chwili także baza, pochyliła się na bok. Kerans słyszał dobiegający z góry, niecierpliwy szept Bodkina. Stacja obróciła się, wpływając na wąski pas wody, znajdujący się uprzednio za nimi, i teraz skierowała się w stronę laguny. Widać było pojedyncze światło w mieszkaniu Beatrice, palące się na pylonie. Kerans zdjął w końcu pętlę i złożył ciężką cumę w leniwej wodzie trzy stopy niżej, przyglądając się, jak łamie fale, ściągana w kierunku bazy.
Potężny kadłub bazy, uwolniony od towarzyszącego mu dotąd brzemienia, odchylił się od pionu o dobre pięć stopni, ponieważ stojący na jego pokładzie helikopter uniósł środek ciężkości statku, ale po chwili baza stopniowo zaczęła równać trym. W jednej z kabin zapaliło się światło, które po kilku sekundach zgasło. Kiedy pas otwartej wody począł się rozszerzać, najpierw do dwudziestu jardów, później do pięćdziesięciu, Kerans chwycił leżący na pokładzie bosak. Przez lagunę płynął jednostajny i spokojny prąd, który miał ich unieść wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie uprzednio cumowali.